Zamknij

Antoni Styrczula: Przeszedłem Rubikon (część 2)

08:10, 08.10.2017 Antoni Styrczula
Skomentuj

Psychologowie mówią, że kiedy ktoś choruje, wraz z nim "choruje cała rodzina". Nie ma szkół, które uczą jak się zachować, kiedy dowiadujemy się, że u najbliższej nam osoby zdiagnozowano raka lub inną, ciężką i przewlekłą chorobę.

Jedni robią dobrą minę do złej gry, powtarzając sobie i choremu (ale głównie sobie), że wszystko się jakoś ułoży. Takie banały, które chorego tylko jeszcze bardziej irytują, bo nie mają one nic wspólnego z pozytywnym myśleniem. Mnie one wyprowadzały wręcz z równowagi, bo wyczuwałem w nich fałsz i swego rodzaju bezradność emocjonalną skrywającą obawę i niepewność, jak w tej sytuacji się zachować i co powiedzieć. Niekiedy miałem ochotę wykrzyknąć: „Już nic lepiej nie mówcie!”.

Inni zamykają się w sobie, co najczęściej skutkuje głęboką depresją. Jeszcze inni wybierają najlepszą – z mojego punktu widzenia – opcję: towarzyszą. To właśnie mnie spotkało. Bo to czego oczekuje chory w takich chwilach, to bliskości. Niekoniecznie i nie zawsze fizycznej, ale przede wszystkim emocjonalnej. To dla bliskich cholernie trudne. Bo jak reagować, kiedy widzą ojca, syna lub męża wijącego się z niewyobrażalnego bólu. Kiedy każdą komórką swego ciała i duszy, wręcz fizycznie, czują ich cierpienie. Kiedy widzą w ich oczach to nieme pytanie: „Co ze mną będzie?”.

Czułem to kiedy odchodził mój Tata. Wróciliśmy z długiego spaceru wokół Wyrzyska, mojego rodzinnego miasta. Idąc obok niego widziałem jak się męczy. Słyszałem z jakim trudem oddycha. Gdy doszliśmy już pod dom, przystanął i patrząc mi w oczy powiedział: „P….ę, mam już tego dość!”. Myślałem wtedy, że mi pęknie serce, bo w mojej pamięci miałem jego obraz jako silnego i energicznego mężczyzny. Górala z krwi i kości. Potem, kiedy już leżał na oddziale paliatywnym w szpitalu w Pile, dzwoniłem do niego codzienne. Nie rozmawialiśmy o chorobie, ale o tym co danego dnia robiłem. Opowiadałem mu jak jest w ogrodzie. Jak kwitną magnolie, rododendrony. Dzieliłem się wrażeniami ze swoich podróży. Takie pierdoły. Bo nie o treść tych rozmów chodziło, ale o to, że mogliśmy nawzajem usłyszeć swój głos. I poczuć przez moment, choć w tak ograniczony sposób, wzajemną bliskość. Od tamtej chwili już nie tyle modliłem się o zdrowie dla niego, ale o to by mógł spokojnie i bezboleśnie odejść. Zmarł zresztą we śnie. Myślę, że w czasie swojej choroby właśnie tego potrzebował. By odczuwać moją bliskość. Ja zresztą też. Od kiedy choruję na raka wątroby pomaga mi myśl, że jest ktoś, kto ze mną współodczuwa. Mój lęk, mój ból. Niekiedy wściekłość lub żal. Rozumie moje irracjonalne napady złości.

Cały artykuł za kilka dni w nowym numerze naszego miesięcznika.

Leczenie Antoniego Styrczuli można wesprzeć wpłatami bezpośrednio na jego konto bankowe: Millennium Bank 98 11 60 22 02 00 00 0000 77 20 94 88.

(Antoni Styrczula)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

0%