Zamknij

Antoni Styrczula: Przeszedłem Rubikon (cd.)

12:30, 02.02.2018 Antoni Styrczula
Skomentuj fot. archiwum domowe fot. archiwum domowe

Kiedy już mogłem, po operacji, wychodzić ze szpitala, siadywałem na ławce przed budynkiem. Każdego dnia mijały mnie setki ludzi, którzy przyszli odwiedzić swoich bliskich.

Nadzieja
Obserwowałem jak się zachowują. Niektórzy przez telefon komórkowy relacjonowali innym członkom rodzinny stan najbliższych im osób. Często mówili podniesionym głosem, jakby sami siebie chcieli przekonać, że bliscy powrócą do zdrowia. „Tak, tak, lekarze powiedzieli, że jest nadzieja” - wykrzykiwali na całą okolicę. Inni nerwowo palili jednego papierosa za drugim, wpatrzeni z rezygnacją w jeden punkt.

Często przysiadała się do mnie kobieta, której córka pod drugiej już operacji przeszczepu wątroby leżała na tym samym oddziale, co ja. Mogła być w moim wieku. Pochodziła spod Kielc. W Warszawie pomieszkiwała u znajomych sióstr zakonnych, bo jak stwierdziła, nie było jej stać na hotel. Przychodziła do córki codziennie, zaraz po rannym obchodzie, a wychodziła późnym popołudniem. Licząc średnio, osiem godzin każdego dnia. Na ogół nie rozmawialiśmy. Raz tylko, kiedy być może stwierdziła, że może mi zaufać, albo czuła potrzebę wygadania się, opowiedziała mi jej historię. „Wie pan, ona ma dopiero dwadzieścia cztery lata i jest już po drugim przeszczepie wątroby. Pierwszy przeszczep jej organizm odrzucił. Przychodzę do niej każdego dnia, żeby ją podtrzymywać na duchu, bo często jest taka zrezygnowana. Nie chce jeść. Powtarza za to, że nie ma dla niej nadziei”. Opowiadała mi dalej, jak ją karmi i przekonuje, że nie wolno tracić nadziei, nawet w beznadziejnych - z pozoru - sytuacjach. Któregoś dnia zobaczyłem ją uśmiechniętą. Jak tylko mnie dostrzegła krzyknęła: „Wie pan, córka je i dobrze się czuje. Jest nadzieja, że wróci do zdrowia”.  

Wtedy właśnie, w szpitalu im. Dzieciątka Jezus w Warszawie, doświadczyłem egzystencjalnie, czym jest nadzieja i czym może być jej brak. Jest ona tym słowem, które rozświetla mrok naszej egzystencji, zmniejsza niepewność jutra, łagodzi ból w chorobie. Sprawia, że pomimo odczuwalnej kruchości ludzkiego życia i niepewności względem ludzi, zakochujemy się i dajemy życie nowej istocie. Czy gdybyśmy nie mieli nadziei, że nasze dziecko będzie zdrowe i powiedzie mu się w życiu, to powoływalibyśmy je na ten świat?

To właśnie nadzieja motywuje nas do działania, że coś co zaplanujemy nam wyjdzie, inaczej trwalibyśmy w mroku rozpaczy, który jest niczym innym, jak bez-nadzieją. Brakiem nadziei. Ona sprawia, że przykuty do łóżka chory decyduje się na bolesną często terapię, a lekarz na określony sposób leczenia. Obaj mają nadzieję, że przywrócą one mu zdrowie. Uczeń, który kuje po nocach, ma nadzieję, że jego wysiłek zaowocuje zdanym egzaminem. Bezrobotny ojciec, stojący w kolejce w pośredniaku, ma nadzieję, że znajdzie wreszcie pracę, która pozwoli mu na zapewnienie rodzinie utrzymania. Gdyby jej nie miał, co byłby wart jego wysiłek?

Jak pisał ks. prof. Józef Tischner - nadzieja wyrasta z jakiejś życiowej próby i jest na nią odpowiedzią. Dopiero w chorobie to pojąłem. I właśnie dlatego, że wymaga pewnego wysiłku jest zaprzeczeniem fatalistycznego pseudo optymizmu wyrażającego się w powiedzeniu - „jakoś to będzie”. Jakoś, czyli jak? Kto lub co ma o tym zdecydować, co jest dla mnie dobre, a co nie? Jakim prawem ma o tym decydować? Nadzieja jest immanentnie związana z zaufaniem do kogoś i na niego skierowana. Z zawierzeniem komuś. To jest jej drugi aspekt. Personalistyczny. Dla jednych będzie to człowiek. Matka, ojciec, rodzeństwo, lekarz, przyjaciel itd. Dla mnie, chrześcijanina tym najważniejszym Kimś, w czasie próby jaką jest moja choroba, jest Bóg. Kiedy zwijałem się z bólu, po operacji, często zadawałem sobie pytanie, co to dla mnie znaczy, że Mu ufam, że pokładam w Nim nadzieję? Nie ogólnie, ale konkretnie, tu i teraz. Pytałem Go jaki sens ma dla mnie choroba? Co dla mnie znaczy?

Odpowiedź znalazłem w cudownej scenie z Ewangelii św. Marka. (Mk.5) Kiedy Jezus był nad jeziorem przyszedł do niego Jair, przełożony pobliskiej synagogi, którego córka dogorywała. Ujrzawszy Jezusa upadł Mu do nóg i prosił Go, by tylko położył na niej ręce „by żyła i ocalała”. Zgromadzeni wokoło ludzie przekonywali go, że już nie warto, bo jego córka nie żyje i wyśmiewali się z niego. Jezus zaś zapewnił Jaira i zgromadzonych ludzi, że dziecko nie umarło, tylko śpi. Pomimo drwin tłumu, Jezus wszedł do domu Jaira i ująwszy dziewczynkę za rękę, rzekł do niej „Talitha kum”, to znaczy „dziewczynko, mówię ci wstań”. ”A dziewczynka natychmiast wstała i chodziła, sucho relacjonuje Ewangelista. Jair zawierzył Jezusowi w godzinie największej próby, choć jego nadzieja – po ludzku – wydaje się irracjonalna i pozbawiona podstaw.

Podobnie jak Jair prosiłem Go o to, bym wyzdrowiał, ale co będzie jeśli On napisał dla mnie inny scenariusz? Miałem i mam nadal takie chwile, że i taki wariant należy brać pod uwagę. Takie jest bowiem życie. Odpowiedź jaką uzyskałem, jest w sumie prosta. On nie pozwoli, by choć jeden włos spadł z mojej głowy bez Jego woli. A jeśli taka właśnie będzie Jego wola ? No cóż, warto było choćby przez to przejść, by właśnie to zrozumieć. I o tym napisać. Przecież po Golgocie nastąpił niedzielny poranek Zmartwychwstania.

Być sobą
„Wydaje mi się, że każdy ciężko chory człowiek powinien stworzyć styl dla swej choroby”. (Anatole Broyard „Upojony chorobą. Zapiski o życiu i śmierci”).

„Nareszcie jesteś sobą, bo nie piszesz tylko o swoim raku” - napisał w komentarzu znajomy z rodzinnego miasta pod jakimś moim durnawym wpisem na Facebooku, który zamieściłem w czasie publikacji pierwszych czterech części „Rubikonu”. W sumie nie byłem zdziwiony jego reakcją. Pozostałem w jego pamięci jako niefrasobliwy dzieciak biegający wraz z gromadą mu podobnych na „niemiecką górę” oraz po otaczających Wyrzysk lasach i polach. Zapisał tę kliszę i patrzył teraz na mnie przez jej pryzmat. Może podświadomie chciał by te czasy powróciły. Kiedy śmierć czy choroba były dla nas czymś nierzeczywistym, odległym jak fatamorgana na pustyni. Odpisałem mu wtedy jednym zdaniem, że zawsze staram się być sobą, a zwłaszcza w chwili kiedy jest zagrożone moje życie. Bo chory wtedy ma dwa wyjścia. Może tę wiedzę przyjąć, albo się od niej odwrócić. Ja wybrałem tę pierwszą opcję, bo chciałem wziąć chorobę niejako w posiadanie i żyć z nią na własnych warunkach. Napisać mój własny scenariusz. Nie w sensie przebiegu procesu chorobowego, bo na to nie mam wpływu i się nie znam, ale sposobu jej doświadczania i opowiadania o tym. To tak jak z pisaniem książki. Subiektywne przeżywanie choroby musi mieć naszą własną, indywidualną narrację. I to jest moim zadaniem. Pisać o niej tak jak o podróży do jakiegoś nieznanego mi miejsca. Pełnej niespodzianek, zwrotów akcji, nieznanych wcześniej krajobrazów, smaków i zapachów. Opisywać w innym zupełnie świetle i z innej perspektywy miejsca, krajobrazy i doświadczenia, których kiedyś doznawałem jako zdrowy, a obecnie jako chory, którego czas klepnął po ramieniu mówiąc: „Żyj tak, jakby każdy przeżyty dzień był twoim ostatnim”.

Pamiętam to uczucie po operacji. Kiedy mogłem już zjeść normalny posiłek. Nic szczególnego. Zwykłe szpitalne jedzenie. Parę plasterków szynki, kilka kromek chleba, liść sałaty. Kiedyś nie wierzyłem, że może być to najwspanialsze jedzenie w dziejach świata. A jednak, wtedy, było. Bycie sobą w tej podróży to również dojmujące odczucie samotności. Bo choć choroba jest przed wszystkim scenicznym dramatem, grającemu w nim aktorowi widownia do niczego nie jest potrzebna. Bo nawet jeśli siedzi w fotelach i z wypiekami na twarzy obserwuje rozgrywający się na scenie dramat, to i tak nic nie jest w stanie z tej „gry” pojąć . Bo czegóż ona oczekuje ? Na ogół tego, by chory dramatyzował, przybierał poważne pozy, przestał żartować i śmiać się. A „aktor” ma ochotę odwinąć fikołka, pokazać goły tyłek, zerwać z wszelkimi konwenansami, zakosztować zakazanego owocu i mało tego, jeszcze tym się publicznie pochwalić.

Anatole Broyard napisał w swojej cudownej książce „Upojony chorobą. Zapiski o życiu i śmierci” , że choroba niesamowicie podnosi poziom adrenaliny, wyostrza wszystkie zmysły, przez co spełnienie najzwyklejszej potrzeby fizjologicznej może być porównywane z niemal mistycznym doświadczeniem. Dla widowni takie stwierdzenie jest skandaliczne, niemal obrazoburcze. Bo - jej zdaniem - cóż pięknego i wzniosłego może być w zjedzeniu kromki chleba ze smalcem czy krótkim spacerze pomiędzy szpitalnym łóżkiem a kiblem? A chory w takich chwilach odczuwa, każdą komórką swego ciała, wręcz fizjologiczną radość, że wciąż funkcjonuje, wciąż żyje. I chce to wykrzyczeć całemu światu na swój indywidualny sposób.

Dlatego kiedy pytają mnie ostatnio, jak traktować chorobę, odpowiadam: jeśli jesteście w stanie, nie traktujcie jej jak wroga, ale starajcie się z nią żyć na swoich, własnych warunkach. Leczcie ją, ale też potraktujcie ją jako szansę na ponowne odkrycie tego ,o czym zapomnieliście lub nie chcieliście pamiętać. Jak choćby tej banalnej prawdy, że życie składa się z krótkich, ulotnych chwil, których nie można marnować. Radość można odnaleźć w każdej z nich. I bez różnicy, czy będzie nią delektowanie się zapachem świeżo zmielonej kawy o poranku, przebłysk słońca za chmur, czy te kilka kroków między łóżkiem a kiblem. Odkryjcie na nowo szczęście jakie może dawać dotyk czy uśmiech bliskich wam osób. Nawet ich łzy. Bo to znaczy, że jest ktoś na świecie kto was kocha, kto wam współczuje, kto o was się martwi.

Nie odwracajcie się od wiedzy, że wasze życie jest zagrożone. Bo, paradoksalnie, ta wiedza może was wzmocnić i otworzyć przed wami takie miejsca, do których w normalnym stanie balibyście się wejść. Takie miejsca, gdzie w ciszy i samotności musicie siebie zapytać: „Kim jestem? Co ze swoją chorobą zamierzam zrobić?”. Bo na ogół ludzie pytają: „Dlaczego zachorowałem? Kto ponosi za to odpowiedzialność?”.

Pamiętam taki moment, kiedy przeglądając w komputerze zdjęcia z podróży przez głowę przeszła mi myśl, ile jeszcze ich odbędę, ile czasu mi zostało? Po chwili stwierdziłem, że zadawanie takich pytań nie ma sensu, bo nikt tego nie wie. No chyba tylko Bóg. Lepiej zapytać - jak lepiej i pełniej żyć ? Co zmienić ? Co poprawić ? To nie jest łatwe doświadczenie, bo jednocześnie trzeba się zmagać z paraliżującym strachem, że zdjęcia z podróży w komputerze mogą być właśnie tymi ostatnimi. Warto jednak podjąć to wyzwanie i przynajmniej spróbować. Ja spróbowałem i każdego dnia próbuję.

Egoizm
Kiedy już oswoiłem się już z myślą, że choruję na raka i zacząłem z nim żyć na własnych warunkach, zauważyłem u siebie początki innej „choroby" - egoizmu. Wypływał on z przeświadczenia, niczym nieuzasadnionego, że tylko ja choruję i tylko moje: doświadczenia, punkt widzenia, opinie i potrzeby są ważne, prawdziwe i realne. Innych - nie.

Podświadomie myślę: chciałem być pępkiem świata, wokół którego, w dygach i ukłonach, wirują inni ludzie spełniający moje oczekiwania, popłakujący nad moją niedolą. Aprobujący nawet największą brednię, jaką wypowiadałem lub wypisywałem tylko z jednego powodu, że jestem chory. Mój egoizm przejawiał się w tym, że niekiedy przestawałem się liczyć z życiem innych, z najbliższymi włącznie. Ich radość z drobnych przyjemności, zajmowanie się codziennym, zwykłymi sprawami odbierałem jako akt swoistej „zdrady” wobec mnie i mojego chorowania. Myślałem sobie, jak oni mogą w takiej chwili myśleć o wyjeździe na narty, chodzić do restauracji, spędzać czas w gronie rodziny czy przyjaciół ? Z drugie strony, kiedy próbowali, choć na chwilę, mnie rozerwać, protestowałem bo - wstyd przyznać - dobrze mi było z maską Kordiana cierpiącego za miliony. Nie chciałem przyjąć do wiadomości, że mają prawo, wręcz obowiązek, żyć własnym życiem. Patrzeć na świat własnymi oczyma, a nie moimi. Cieszyć się wszystkim, co sprawia im radość. Po swojemu, a nie pod dyktando moich lęków i obaw. Dopiero potem zrozumiałem. Że tym lepiej będę mogli mi pomóc, tym łatwiej im będzie ze mną żyć, jeśli będą silni czerpiąc radość i moc ze wszystkiego co sprawia im frajdę.

Miał rację Thomas Merton, że nikt nie jest samotną wyspą, ale też nikt nie ma prawa oczekiwać, żeby inni żyli na naszą modłę. Uprzytomniła mi to kiedyś moja żona, która po moim wybuchu złości zwróciła mi uwagę, że „ja też się liczę i moje sprawy tak samo są ważne, jak twoje”. Miała rację. Nikt, a zwłaszcza chorzy, nie mają prawa oczekiwać, aby najbliższe im, zdrowe osoby, złożyły swe życie na ołtarzu ich choroby. Egoizm sprawia, że także wśród samych chorych tak trudno o zrozumienie czy współczucie. Liczę się tylko ja. Mój ból, mój gniew i mój sposób przeżywania choroby. Ileż to razy pod lekarskimi gabinetami brałem udział w swoistych licytacjach, kto bardziej jest chory. „A ja miałem już trzy chemioterapie” - mówi jeden. A drugi, nie słuchając, przebija: „A ja miałem cztery i jestem przed kolejną”. Jakiś absurdalny handel nieszczęściem, który jest być może dramatyczną próbą zwrócenia uwagi na siebie albo przejawem egocentryzmu.

Ostatnio czytałem książkę młodej dziewczyny, u której zdiagnozowano raka jelita grubego. Jej główną tezą jest przekonanie, że została niesprawiedliwie doświadczona. Tak jakby choroba starszego człowieka była bardziej „sprawiedliwa”, bo przeżył więcej lat od niej. Pełno w niej gniewu i złości na Boga, lekarzy, służbę zdrowia, tak jakby to narzekanie mogłoby cokolwiek zmienić lub przywrócić jej zdrowie. Opisuje chorych na raka, których spotkała, wyłącznie przez pryzmat własnego lęku jako kształty o pustych oczodołach wypełnionych strachem. Nie przyszło jej na myśl, że owe obrazy, które w książce maluje, mogą być wyłącznie rezultatem jej projekcji. Być może z nimi rozmawiała, ale nie słyszała ich odpowiedzi. Nie słyszała lub nie chciała usłyszeć, bo nie pasowały do narracji książki i jej widzenia świata. A może był to krzyk rozpaczy bądź zagubienia, bo nikt jej nie powiedział, że z rakiem można żyć na własnych warunkach i cieszyć się każdą chwilą jak wygraną w totolotka?

Pewnym usprawiedliwieniem postawy egoistycznej u chorego, zwłaszcza na ciężką i przewlekłą chorobę, jest fakt, że jedną z motywacji egoizmu jest przetrwać za wszelką cenę jako organizm. W takiej sytuacji wszystko co mu zagraża tak psychicznie jak i fizycznie, nad czym nie sprawuje kontroli, jest lub może być zagrożeniem. Ludziom zdrowym trudno to zaakceptować, bo nie odczuwają tego zagrożenia tak namacalnie, wręcz fizycznie. I to każdego dnia. Czy można „wyleczyć” się z egoizmu, a jeśli tak, to jak to zrobić? Nie sądzę, by można go było całkowicie wyeliminować, zwłaszcza u chorych na ciężką lub nieuleczalną chorobę. Bo dla nich jest on często specyficznym wołaniem do świata – żyję, jestem jeszcze, potrzebuję waszej pomocy i uwagi! Warto jednak nad nim panować, by nie zamienić relacji z ludźmi, przede wszystkim z najbliższymi, w „czarną dziurę” pochłaniającą całą ich energię i czas. Otworzyć się na nich i pozwolić im świecić swoim własnym światłem, nie tym odbitym od nas, chorych.

Małe radości
Czym jest radość ? Co ją wywołuje ? Jest tak wiele sytuacji i bodźców, które ją powodują. Każdy człowiek przeżywa ją na swój, indywidualny sposób i inaczej manifestuje. Jedni z radości płaczą. Inni upijają się. A są też tacy co tańczą ze szczęścia. Niektórzy czerpią radość z ekstremalnych wyczynów. Inni ze spokojnego, rodzinnego życia. Tym co łączy tych wszystkich ludzi w tych chwilach, często tak odmiennych, jest przejmujące i głębokie doznanie tożsamości z sobą samym. Kiedy każdą komórką ciała, w każdym naszym oddechu czujemy intensywność naszej egzystencji na ziemi i radość, że jesteśmy, że żyjemy.

Doskonale wiedzą o tym ludzie chorujący na ciężką, przewlekłą chorobę. Kiedy opadają siły, pojawiają się ból, strach i niepewność każdego następnego dnia. Wydaje się im wtedy, że skoro nie ma powodów do radości, resztę swego życia przeżyją w smutku i cierpieniu. Paradoksalnie, ale w tych właśnie chwilach, dzięki odrobinie wyobraźni oraz dobrej woli, można znaleźć w zwykłych i znanych sytuacjach ich nowy wymiar i źródło małych radości.

Tak było też ze mną, kiedy po raz pierwszy po operacji resekcji lewego płata wątroby, na którym były guzy, pozwolono mi wyjść na spacer. Usiadłem na ławce przed szpitalem przy Lindleya. Było ciepłe i słoneczne, sierpniowe przedpołudnie. Pierwsze takie po kilku dniach ulewnych deszczy. Krople wody na źdźbłach trawy mieniły się jak szklane koraliki, które w dzieciństwie wielokrotnie widywałem na odpustach oraz na azjatyckich bazarach. Mokra ziemia parowała wydzielając intensywny i lekko metaliczny zapach, który wręcz czułem na spierzchniętych wargach. Siedziałem tak z pół godziny na mokrej ławce kompletnie nie zwracając uwagi na przemoknięte na siedzeniu spodnie od dresów.

Obserwowałem mrówki zmagające się z okruchem ciasta przekraczającym wielokrotnie ich wagę i objętość. Z jaką precyzją i determinacją próbowały go przetoczyć do mrowiska na trawniku. Najpierw było ich kilka. Potem pojawił się cały zastęp. Jedne próbowały go obrócić na bardziej płaską stronę. Inne w tym czasie pchały, a kolejne ciągnęły, aż kilku z nich udało się włożyć go na plecy swoich koleżanek, które jak wielonogi pojazd powoli odtransportowały okruch ciasta do odległego o kilka metrów domu.

Trudno o lepszą metaforę ludzkiego losu. I właśnie wtedy, pomimo bólu, czułem ogromną radość, że żyję - sprowokowaną przez widok kilkudziesięciu mrówek walczących o przetrwanie w odwiecznym cyklu życia i śmierci. Pojąłem wtedy, że nie trzeba żyć intensywnie, szukać kolejnych nieznanych miejsc i ekstremalnych doznań, by cieszyć się życiem. By odczuwać radość z każdego, kolejnego poranka i kolejnej nocy. Z każdego niespiesznego spaceru po lesie. Ze smaku świeżo zaparzonej kawy czy pierwszych truskawek ze śmietaną.

Rozumiem jednak tych ludzi, którzy właśnie kiedy zaczynają chorować na raka nabierają apetytu na coś szalonego. Na coś, czego kiedy byli zdrowi albo się bali albo sobie odmawiali. Jedni latają na paralotni. Inni wybierają się w daleką podróż. Bo właśnie wtedy, kiedy nasze życie jest zagrożone, smakuje ono tak bardzo. Chyba nawet bardziej jak łyk wody na pustyni. To dziwne, ale dla chorego nawet nuda wywołana monotonią dni może być inspirująca. Kiedy człowiek jest zdrowy, często wyprowadza go ona z równowagi i zmusza do podejmowania aktywności, by poczuć zmianę, bo wtedy - tak mu się wydaje - dopiero prawdziwie żyje. Nic bardziej mylnego. W jedynym i drugim przypadku żyjemy tak samo, zaś jak, zależy wyłącznie od naszej wyobraźni i tego jak przeżywamy swój czas.

Wyobraźnia to potężna siła mogąca zmienić zwykłe rzeczy i pozornie nudne sytuacje w fascynujące zjawiska. Ot, zwykły porcelanowy kubek z herbatą. Wyobraźmy sobie ludzi, którzy najpierw wydobyli glinkę z ziemi i dostarczyli do zakładu garncarskiego lub fabryki. Potem kolejni uformowali rękoma na kole garncarskim mokrą masę w kubek, dolepili uformowane zręcznymi palcami uszko. Następni wypalili go w piecu i obtoczyli w glazurze. I na koniec czyjeś kobiece ręce pomalowały go w kwiaty. Kim byli ci ludzie ? Co myśleli, kiedy wykonywali swoją pracę? I tu wyobraźnia podpowiada wiele możliwości. Albo ususzone listki herbaty, którą zalaliśmy wrzątkiem. Pochodzi ze Sri Lanki. Tysiące kilometrów od naszego domu. Wyobraźmy sobie turkusowe pola krzewów herbaty rosnące na łagodnych zboczach. Z pól, jak wielkie pióropusze, wyrastają drzewa eukaliptusowe, które mają ocieniać młode listki herbaty, bo z nich otrzymuje się najlepsze gatunki. Pomiędzy rzędami krzewów, z ogromnymi koszami na plecach, krok za krokiem idą czarnolice, zgrabne Tamilki. Gdzieś, pod obłokami, słychać przenikliwe „tije” przelatujących zimorodków. Delikatnie, opuszkami palców, zrywają wyłącznie te górne, najdelikatniejsze. Czasami śpiewają i wtedy ich śpiew falami dociera dolinami aż do Nuwaraeliya. Może śpiewają z radości, a może z tęsknoty za ziemią przodków? Za deszczowymi lasami Ghatów Zachodnich, za zachodem słońca nad Zatoką Bengalską. Któż to wie? Radość może pochodzić z poszukiwania odpowiedzi na te pytania. Z przebywania, w wyobraźni, z ludźmi, którzy choć tak daleko od nas żyją, mogą stać nam się bliscy. Choćby tylko tak.

W moim ukochanym „Hobbicie” jest jedno zdanie stanowiące kwintesencję małych radości, kiedy Thorin mówi do Bilba: „Świat byłby weselszy, gdyby więcej jego mieszkańców tak jak ty ceniło sobie dobre jadło, zabawę i śmiech wyżej jak górę złota.” Naprawdę niewiele więcej trzeba by być szczęśliwym, a przynajmniej umieć czerpać radość z drobiazgów.

Oswajanie choroby
Myślałem już, że nie będę kontynuować Rubikonu, bo jest to dla mnie ogromnie wyczerpujące i cholernie trudne dzielić się z innymi intymnością. Nie ma we mnie bowiem „genu” ekshibicjonizmu i boleśnie czuję nieadekwatność zapisywanych zdań w odniesieniu do myśli kłębiących się w głowie i sprzecznych uczuć rozrywających umysł i serce.

Może doświadczaliście takiego stanu, kiedy chcielibyście coś powiedzieć, ale silne emocje: strach, gniew bądź wzruszenie ściskają was za gardło i nie jesteście w stanie wykrztusić ani jednego słowa? Poza tym jest jeszcze kwestia uczciwości względem czytelników. Nie chcę niczego upiększać, korygować , ale z drugiej strony nie chcę popaść w swego rodzaju „upojenie chorobą”.

Większość ludzi widzi bowiem wyłącznie jej negatywną stronę związaną z bólem, cierpieniem, lękiem. Ten stereotyp jest silnie zakorzeniony w naszej świadomości i kulturze zachodniej. To właśnie on sprawia, że patrzymy na ludzi chorych przez jego pryzmat. Są oni dla nas zagrożeniem, bo zakłócają nasze, złudne zresztą, poczucie bezpieczeństwa.

Chcemy bowiem trwać w przekonaniu, że „nam się to nie przydarzy”, że - jakimś cudem - będziemy ciągle zdrowi i szczęśliwi. Dlatego projektujemy na ludzi chorych nasze tłumione w podświadomości lęki i obawy związane z chorobą i śmiercią, bo ich widok jest dla nas swoistym memento, że nie żyjemy w najlepszym z możliwych światów.

Boimy się tego, co ze sobą przynoszą i często odsuwamy, aż zaczynamy - my i oni - żyć w „światach równoległych”. Fizycznie, niby blisko siebie, ale emocjonalnie, mentalnie i uczuciowo w odrębnych galaktykach, odległych od siebie o lata świetlne.

Dla mnie jednak moja choroba ma także drugie oblicze. Dzięki niej poczułem, że żyję. Choć czas stracił dla mnie swoją niewinność, bo zrozumiałem, że mam swój, własny nieprzekraczalny okres przydatności, stałem się wyrazistszy, odważniejszy, barwniejszy. Nabrałem ogromnego apetytu na życie i zacząłem dostrzegać piękno świata w rzeczach zwykłych i banalnych, jak choćby zapach nagrzanej od słońca ziemi czy smak zimnego arbuza w upały.

Stałem się też spokojniejszy, bo pojąłem warunkowość kondycji człowieka i nieodwracalność śmierci. Nie mam na myśli wiedzy wyczytanej - jak na studiach - z dzieł Kierkegaarda czy innych egzystencjalistów, ale mądrość, którą przynosi doświadczenie graniczne, jakim jest mój rak.

11 sierpnia minął rok od operacji, podczas której usunięto mi lewy płat wątroby. Ten na, którym były guzy. Dalsze rokowania są niepewne, bo istnieje duże ryzyko wznowienia. Co miesiąc robię markery AFP i co miesiąc z drżeniem serca czekam na wyniki. Jeśli będą znacznie podwyższone, czeka mnie kolejna operacja usunięcia porażonej części tego organu. Można powiedzieć, że codziennie oswajam swoją chorobę i staram się żyć z nią na własnych warunkach.

Nie chcę i nie dopuszczę do tego nigdy, by to ona pisała mi scenariusz mego życia i by przypominał jakąś ckliwą, telewizyjną „operę mydlaną”. Bo jak napisał Anatole Broyard w „Upojony chorobą” - „skoro choroba jest przede wszystkim scenicznym dramatem, można w niej chyba nie tylko cierpieć, lecz także się nią cieszyć”.

Wielu moich znajomych nie rozumie takiej postawy. Czasami mam takie wrażenie, że szybciej by zaakceptowali, gdybym jęczał, narzekał i pomstował na chorobę i swój los, udręczonym, zbolałym głosem. A ja, chorując, chcę afirmować dar życia.

Tak trudno to pojąć…

Ps. Leczenie Antoniego Styrczuli można wesprzeć wpłatami na konto bankowe: Millennium Bank 98 1160 2202 0000 0000 7720 9488.

(Antoni Styrczula)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

0%