Zamknij

Moje białośliwskie wspominki... [Cały artykuł]

18:59, 31.07.2022 fp Aktualizacja: 19:01, 31.07.2022
Skomentuj Zakończenie nauki w III klasie, czerwiec 1939. W środku kierownik 7-letniej szkoły powszechnej Wiktor Kaja. Obok niego po prawej wychowawczyni Gronostajówna. Stefan w górnym rzędzie siódmy od prawej. Zakończenie nauki w III klasie, czerwiec 1939. W środku kierownik 7-letniej szkoły powszechnej Wiktor Kaja. Obok niego po prawej wychowawczyni Gronostajówna. Stefan w górnym rzędzie siódmy od prawej.

Spędziłem w Białośliwiu lata chłopięce przed wojną i częściowo podczas okupacji. To był beztroski czas - chodziłem do drugiej i trzeciej klasy szkoły podstawowej. Razem ze mną koledzy Leszek Warda - syn aptekarza, który posiadał Kocik Młyn ze stawami, syn wójta Tadziu Braniewicz i syn majora Sławińskiego - właściciela dużego młyna we wsi. Z koleżanek była m.in. Kaźmierczakówna, późniejsza nauczycielka, oraz Posertówna - córka gospodarza.  

Idąc drogą ze wsi do Kocika mijało się gospodarstwa po lewej stronie piaszczystej drogi: Jagodzińskiego, Wachowiaka, nasze, Przybylskiego, pod lasem Ramusiewicza, a po drugiej stronie Kustra. Tą drogą wysyłano mnie po zakupy w sklepie artykułów kolonialnych pana Szafranka. Było tam wszystko, co potrzebne w domu i zagrodzie, a więc nafta (nie było jeszcze elektryczności), sól, przyprawy kuchenne, lampy naftowe, latarki, podkowy, szpadle, grabie…

Nasza wychowawczyni, pani Gronostajówna, była surowa i na lekcjach często używała linijki ze słowami "dawaj łapę" albo "zostań po lekcjach". Bardzo tego nie lubiliśmy. Dzisiaj jednak powiem, że była sympatyczną osobą. Pewnego razu spóźniłem się na lekcje i żeby nie zostać ukarany wróciłem do domu. Na drugi dzień poprosiłem ojca, by napisał mi usprawiedliwienie. Nic nie mówiąc napisał, zakleił kopertę, a ja ucieszony wręczyłem ją naszej pani. A co mój tata napisał? "Proszę wyciągnąć odpowiednie konsekwencje, bo syn bawił się i dlatego nie był w szkole". Pani była zaskoczona, bo tylko usłyszałem "idź do ławki".

Po lekcjach pasłem bydełko na łące - pędziło się stadko przez las i tory kolejki. Zwykle przed wieczorem przejeżdżała drezyna, którą ręcznie wprawiali w ruch pracownicy naprawiający tory. Po jakimś czasie zza zakrętu słychać było gwizd ciuchci i po jej przejeździe można było zagonić bydło do domu.

Idąc drogą ze wsi do Kocika mijało się gospodarstwa po lewej stronie piaszczystej drogi: Jagodzińskiego, Wachowiaka, nasze, Przybylskiego, pod lasem Ramusiewicza, a po drugiej stronie Kustra. Tą drogą wysyłano mnie po zakupy w sklepie artykułów kolonialnych pana Szafranka. Było tam wszystko, co potrzebne w domu i zagrodzie, a więc nafta (nie było jeszcze elektryczności), sól, przyprawy kuchenne, lampy naftowe, latarki, podkowy, szpadle, grabie… Zakupiony towar subiekt wpisywał do księgi, a mnie do zeszytu. Po żniwach i sprzedaży omłotów następowało podsumowanie zakupów i zapłata.

Nie mogę pominąć piekarni Niemca Westphala, u którego kupowało się przepyszne szneki z glancem. Sztuka kosztowała 5 gorszy.


Rok 1944, zdjęcie przy wejściu do "czerwonej szkoły" w Białośliwiu. Stefan Przesławski u góry trzeci od lewej. Pierwszy to nauczyciel Wawrzyniak. 
15 listopada 1936 roku, przy okazji manewrów wojskowych na Pomorzu, do Wyrzyska przyjechał marszałek Śmigły-Rydz. Mój stryj Kazimierz (rocznik 1912) był zawodowym podoficerem w pułku artylerii konnej w Bydgoszczy. Do jego obowiązków należało dbanie kondycję koni w baterii działonowej. W tym dniu byliśmy razem w Wyrzysku. Stryj przyjechał ubrany w elegancki mundur, a u boku miał szablę. Mnie i bratu przywiózł zabawki, z których bardzo się ucieszyliśmy: klocki, mały bilard, szabelkę, karabinek na kapiszony, warcaby i okarynę. Miałem wówczas sześć lat - samej defilady nie pamiętam, utkwiły mi jednak w pamięci olbrzymie trybuny z desek, tłum ludzi oraz słoneczna pogoda.

W 1939 roku, po ukończeniu trzeciej klasy podstawówki, wraz z kolegą z klasy odważyłem się pojechać na kolonie do Fordonu pod Bydgoszczą. Był koniec czerwca. Na dwa tygodnie razem z innymi dziećmi zamieszkaliśmy w szkole podstawowej. Spaliśmy w klasach na siennikach wypchanych słomą. Ławki były wystawione na podwórko i jedliśmy przy nich posiłki. Dzień zaczynaliśmy od gimnastyki. Po śniadaniu, na które serwowano chrupiące bułki z masłem i kubek mleka, wyruszaliśmy do lasu na różne gry i zabawy. Ponieważ była wtedy pora na czereśnie, tata przesłał mi na kolonię paczkę z tymi owocami. Poczęstowałem kolegów. Zajadaliśmy je z apetytem, były takie słodziutkie. Ale nie tylko czereśniami się delektowaliśmy. Skusiły nas też dzikie jabłka. Po powrocie dostaliśmy za to witką od wychowawcy.

1 września 1939 roku wczesnym rankiem sołtys powiadomił ojca, że ma się zgłosić do Wyrzyska do komisji zakupu koni dla wojska. Dojeżdżając rowerem do Nieżychowa zobaczył kolumny wojsk zmierzające w stronę Wyrzyska. Wrócił do domu i bez słowa usiadł przy radiu "Telefunken", nasłuchując wiadomości.

Kiedy ktoś ze wsi przybył z wieścią, że niedługo będą tu Niemcy, którzy mordują kobiety i dzieci, ludzie rzucili się do ucieczki. Na stacji stał pociąg ewakuacyjny - zwykłe węglarki wymoszczone słomą. Za Bydgoszczą staliśmy cały dzień w lasach koło Solca Kujawskiego. Potem nocny przejazd do Warszawy, widziałem nalot sztukasów. Potem dalsza podróż: Brześć, wreszcie Horochów na Ukrainie. Rozwieziono nas, uciekinierów, po wsiach. My trafiliśmy do wioski Skabarawszczyzna. Mieszkanie i wyżywienie zapewnili nam Ukraińcy, ale tylko do 17 września. Po tej dacie przyszedł głód i tułaczka.

Moje podstawowe wykształcenie było wtedy mizerne. Do 1939 roku trzy klasy powszechnej szkoły, po ucieczce na Podlasie po stronie radzieckiej zaliczono mi czwartą klasę. Potem podczas okupacji niemieckiej trzy klasy (nie znałem języka). Ale ukończyłem czwartą klasę dla polskich dzieci z wynikiem dobrym. To było w Białośliwiu w szkole z czerwonej cegły, którą prowadził pan Wawrzyniak. Stosował pruską dyscyplinę, zwaliśmy go "Arabem". Uczyła nas pani Schwack (nazywaliśmy ją "Szwaczka"), który przyjechała z zachodnich Niemiec, z bombardowanych tam miast. Pod koniec nauki trzeba było określić się, kim chcemy być z zawodu. Ja napisałem: drukarz albo leśnik.

Nasze gospodarstwo zostało zajęte przez Niemców sprowadzonych z Besarabii (pamiętam, że popędzali konie wołając "hajdy"), a ja trafiłem do dużego majątku pod Łobżenicą jako robotnik rolny. Zbliżał się front, więc w grudniu 1944 roku kolejką wąskotorową wysyłano nas do kopania rowów przeciwpancernych - wojska radzieckie przeszły jednak bokiem.

Wreszcie mogliśmy wrócić na nasze ogołocone gospodarstwo. Najpilniejsza była obróbka ziemi. Ojciec dostał przydział na konie z darów amerykańskich, pojechał po nie aż do Gdańska.

Na początku kwietnia 1945 roku przyjechał mój kolega Leszek Warda z wiadomością, że w Nakle nad Notecią odbędą się egzaminy do gimnazjum. Ojciec chciał, bym pomagał w gospodarce - mama z kolei powiedziała: "niech jedzie i tak nie zda". Stało się inaczej - zostałem zakwalifikowany do pierwszej klasy gimnazjalnej. Zaczęła się prawdziwa nauka prowadzona przez przedwojennych profesorów. Język francuski, łacina i pozostałe przedmioty, w tym historia, którą wprost deklamowała starsza już wtedy historyczka prof. Rudzielecka, zawsze z binoklem w ręku.

Otrzymałem niewielki zasiłek pieniężny, bo miałem lokum u dalekich krewnych. Otworzył się nowy etap w moim życiu. Ale to już temat na inną opowieść…

(fp)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(3)

to jest choreto jest chore

1 5

żeby z sentymentem wspominać jak się brało w d..ę ? 13:56, 12.07.2022

Odpowiedzi:0
Odpowiedz

reo

Turysta z KolberguTurysta z Kolbergu

4 1

Okupacja niemiecka to beztroski czas? Chyba komuś słoneczko za mocno przygrzało w głowe. 07:06, 15.07.2022

Odpowiedzi:0
Odpowiedz

SS

1 3

Super? 22:30, 31.07.2022

Odpowiedzi:0
Odpowiedz

0%