Zamknij

Te wszystkie lata mojego życia, moje doświadczenia spra

09:20, 27.05.2019 Mariusz Szalbierz
Skomentuj

Rozmowa z Arno Giese, dziennikarzem, fotoreporterem, korespondentem prasy polonijnej, autorem książek.

Urodziłeś się w 1941 roku. Pamiętasz coś z Piły z czasów wojny?
- Tyle co nic. Ale z wojny pamiętam naloty i jak uciekaliśmy do bunkrów. Pamiętam zestrzelenie samolotu brytyjskiego i jak grzebaliśmy w popiołach tego samolotu, bo żołnierze rozdawali dzieciom cukierki, żeby szukały dokumentów lotnika.

Gdzie wtedy mieszkałeś?
- Tuż obok lotniska, na Lotniczej. Pamiętam - mama opowiadała - któregoś dnia NSDAP zastukało w drzwi: „Uciekać, bo front jest blisko!”. I tak znaleźliśmy się gdzieś Poczdamem. Pamiętam Rosjan, którzy brali nas na ręce. Tam musiała być cukrownia, bo pamiętam, jak ci żołnierze wkładali nam do kieszonek w fartuszkach taką brązową melasę cukrowego syropu. To dla nas był raj!

Dlaczego wróciliście do Piły?
- Bo ojciec i mąż wróci z wojny. A gdzie wróci? Oczywiście, do Piły, więc i my wracamy do Piły i będziemy na niego czekać. Jestem święcie przekonany, że gdyby mama wiedziała, że ten powrót jest bez sensu, to byśmy zostali w Niemczech, pojechalibyśmy dalej, do Essen, do Dortmundu, gdzie mieliśmy rodzinę.

Ojciec był kolejarzem. Wiemy jedynie, że jego pociąg zatrzymał się w śniegach gdzieś pod Krakowem. Co było z nim dalej, nie mamy pojęcia. Jest tylko list kolegi, z którym ojciec prowadził pociąg. Ten kolega przedostał się do Niemiec i stamtąd napisał ten list. Przeszli Rosjanie i po ojcu ślad zaginął...

Jaką Piłę zastałeś po powrocie?
- Pamiętam ogromne piżmowce na dzisiejszej alei Niepodległości, wtedy Stalina. Dom, w którym na początku zamieszkaliśmy, stoi do dzisiaj. Te piżmowce biegały po całym mieszkaniu. Mama bała się, że nas zagryzą, więc przeprowadziliśmy na Elisenau, czyli na Jadwiżyn. I tam mieszkałem do czasu, aż ożeniłem się.

Jak czuł się niemiecki chłopak w polskim już mieście?
- Traktowano mnie jak zadżumionego. Bo ja byłem hitlerowiec, ja byłem szkop, ja byłem faszysta. Czułem się przez to trochę wyobcowany. Nie zapomnę takiej sceny, gdy stałem na skraju boiska, patrzyłem na swoje ręce, na swoje stopy i zadawałem sobie pytanie: „Co ja mam innego, że oni nie chcą ze mną grać w piłkę?”. Taka właśnie była Piła mojej młodości.

Ale mimo to należałem do drużyny żużlowej „Kółko i hamulec” (to było kółko od roweru i kawałek druta), ścigaliśmy się z innymi dzielnicami. Graliśmy też w piłkę nożną. Pamiętam taki mecz z Koszycami: podlegali pod powiat wałecki, przyjechali w koszulkach z napisem „LZS Koszyce”, mieli buty, nawet skarpety, ale to my z nimi wygraliśmy 5:3. Dziś w tym miejscu, gdzie było nasze boisko, stoją bloki mieszkalne.

Ówczesny Jadwiżyn to była niesamowita dzielnica, taka enklawa. Większość mieszkańców stanowili ludzie, których wyrzucono z kresów. Stąd i „akcjenty” były różne, pani Woźniakowa wołała „Mietek, Tadek na łobiod”. - A co jest? „Ziemnioki i ses”. Cała dzielnica spotykała się na kąpielisku. Całe rodziny przychodziły się kąpać, na kocach rozkładali wałówki, czasem wołali: „Germaniec, chodź, na pewno głodny jesteś!”. Mimo tej rubaszności, byli to bardzo serdeczni ludzie. Kiedyś chciałem o nich napisać książkę, ale zrezygnowałem, bo w dwóch domach zażądano ode mnie pieniędzy. Chyba jednak jeszcze kiedyś się za to zabiorę.

Na samej dzielnicy czułem się dobrze. Inaczej było trochę dalej, w szkole. Chodziłem krótko do czwórki, potem przeniesiono mnie do TPD, szkoły „pod zegarem” na Bydgoskiej. Rozpoczynając naukę nie umiałem mówić po polsku. Na siłę robiono ze mnie komunistę-Polaka, edukację ze mną zaczęto od pieśni „W krainie Stalina”: Stalin to nasz ojciec / Stalin to nasz brat / on to nam tu stworzył / piękny Związek Rad.

W piątej klasie przyszła młoda polonistka Danuta Konieczna. Wystawiła z nami „Dziady”, jeszcze do dzisiaj potrafię swoje partie deklamować. Pan Mieczysław Kaźmierczak, ojciec byłego dyrektora Pilskiego Domu Kultury, uczył mnie historii, myślę, że to on we mnie zaszczepił trochę zamiłowania do tego przedmiotu. Miałem też nauczyciela, który koniecznie chciał ze mnie zrobić chórzystę. Zamykał mnie w auli na trzecim piętrze, gdzie odbywały się próby chóru, a jak uciekałem stamtąd po piorunochronie.

W tamtym czasie uczono mnie także różnych patriotycznych pieśni, które potem - w pozycji „ruki pa szwam” - śpiewałem na akademiach.

Ale samo dzieciństwo wspominam fajnie. Wiedzieliśmy, kto na dzielnicy ma najlepsze czereśnie, papierówki, śliwki. Na Sylwestra wystawialiśmy bramy. Na początku Dąbrowskiego i Śniadeckich był gospodarz, wyprowadziliśmy mu buhaja aż na Koszyce.

Chodziło się na wagary, chodziliśmy na prochownię do Dolaszewa. Trochę nas utemperowały wypadki, które się wtedy zdarzyły. Na naszej dzielnicy ostał się jeszcze samolot, na ostatnim budynku przy Śniadeckich; na końcu Jadwiżyna było wtedy lotnisko polowe. Drugi samolot pamiętam ze złomowiska przy Mireckiego, od spodu miał czerwoną gwiazdę, a u góry krzyż niemiecki. Mniej więcej tam, gdzie dzisiaj jest Altvater, stały ostatnie baraki obozu jeńców cywilnych „Albatros”. Rozbieraliśmy je na drewno, wykręcaliśmy rury, co się dało sprzedawaliśmy na złom.

Co robiłeś po ukończeniu szkoły podstawowej?  
- Zawsze powtarzałem, że chcę być klownem w cyrku. Mama na to, że w naszej rodzinie klowna nigdy nie było i nie będzie. Skończyło się więc tak: po drugiej stronie ulicy mieszkał pan Flak, właściciel prywatnej odlewni żeliwa, która działała przy ulicy Bydgoskiej, dzisiaj jest tam parking przy siedzibie Cechu Rzemiosł Rożnych. Mama zaprowadziła mnie do niego i podjąłem naukę. Po dwóch latach, w ramach walki z prywatną inicjatywą, zniszczono człowieka podatkami i wyjechał do Bydgoszczy. Chciałem kontynuować naukę w Powogazie, ale powiedzieli, że pracowałem u prywaciarza, więc mnie nie przyjmą.

Mama myślała, myślała, w końcu zaprowadziła mnie do dekarza, który przed wojną był członkiem Komunistycznej Partii Niemiec. Ale mnie ta praca na dachach nie odpowiadała, więc mama - mocno już zdenerwowana - zaprowadziła mnie do mego wujka, który pracował w Poznańskim Przedsiębiorstwie Instalacji Budownictwa - filia nr 11 w Pile.

W tym okresie, gdy chodziłem z młotkiem i przecinakiem po budowie, bardzo modne były Ochotnicze Hufce Pracy. Pewnego dnia, nic nikomu nie mówiąc, wsiadłem do pociągu i wyjechałem na Śląsk. Jednak w OHP w Katowicach szybko przekonałem się, że mogę się tam nauczyć pijaństwa, złodziejstwa, ale na pewno nie zawodu. Ale na Śląsku były szkoły, gdzie otrzymywało się mundur, a co najważniejsze – całodzienny wikt, więc zostałem uczniem szkoły górniczej. Po jej ukończeniu wróciłem do Piły, w domu wciąż nic nie mówiąc o skończonej szkole. Wróciłem, jakby nigdy nic, do roboty jako instalator w Pilskim Przedsiębiorstwie Budowlanym.

Krótko potem otrzymałem wezwanie do wojska, do marynarki, gdzie - notabene - w pewnym momencie okrzyknięto mnie szpiegiem niemieckim. Do cywila wróciłem po 39 miesiącach i 7 dniach. W moim przedsiębiorstwie zadecydowano, że muszę zdobyć uprawnienia pedagogiczne, więc zostałem nauczycielem zawodu w „Budowlance” przy Kilińskiego. Po trzech latach stwierdziłem, że nauczyciel to nie fach dla mnie, że w tym corocznym powtarzaniu programu kompletne niczego nowego się nie nauczę. Złożyłem podanie do Koszalińskiego Przedsiębiorstwa Instalacji Budownictwa - odcinek robót instalacyjno-montażowych w Wałczu. Zostałem majstrem robót sanitarnych, a ponieważ dowiedziano się, że mam uprawnienia pedagogiczne, przez rok uczyłem także w technikum wałeckim.

Po ośmiu miesiącach zostałem kierownikiem robót, a po następnych ośmiu kierownikiem całego odcinka: miałem pod sobą ponad 300 ludzi.

Któregoś dnia przyjechała do mnie „Spółdzielnia Ucho” i próbowano zrobić ze mnie agenta i donosiciela. Mój dyrektor wyznał: „Kajtek, ja o tobie muszę co miesiąc pisać sprawozdania, wstąp do partii, a odbierzesz mi tę konieczność”. Odpowiedziałem: „Nie mogę, jestem Niemcem, mam niemieckie obywatelstwo”. I choć byłem na propozycje współpracy z SB impregnowany, zorientowałem się, że w końcu mnie załatwią. W związku z tym zwolniłem się KPIB i założyłem firmę zajmującą się montażem instalacji sanitarnych. Na całym Pomorzu byłem drugim człowiekiem, który wykonywał izolacje ciepłochłonne. Pracy miałem potąd!

A jednak postanowiłeś wyjechać z Polski…
- Kiedy w grudniu 1970 roku kanclerz RFN Willy Brandt padł na kolana pod Pomnikiem Bohaterów Getta w Warszawie, przywiózł z sobą listę z nazwiskami 100 tysięcy Niemców mieszkających w Polsce. A przecież wtedy, w myśl oficjalnej propagandy, Niemców w Polsce już dawno nie było. I na tej liście było też nasze nazwisko. Po 7 latach składania wniosków - a było ich ze trzydzieści razem z rodziną, za każdym razem rozpatrywanych odmownie – wreszcie otrzymaliśmy zgodę na wyjazd do Niemiec w ramach łączenia rodzin.

Najpierw wyjechała mama z dwojgiem braci, a ja ze starszym bratem jeszcze zostałem w Polsce. Akurat w tamtym czasie moja firma prowadziła budowę na lotnisku w Mirosławcu, przerabialiśmy też koszary w Bornem Sulinowie. Powiedziano mi wyraźnie: „Jesteś nosicielem tajemnicy państwowej i w związku z tym na razie zapomnij o wyjeździe”.

Ale w końcu dzień wyjazdu nadszedł i dla ciebie…
- Byłem do tego dnia dobrze przygotowany. Kiedy wreszcie otrzymałem zezwolenie na wyjazd, dokładnie przejrzałem Dziennik Ustaw, jak to formalnie wygląda. Wiedziałem więc, że od chwili otrzymania pisemnego zawiadomienia mam 3 miesiące na odebranie paszportu, a po odebraniu paszportu kolejne 3 miesiące na wyjazd. Nie wyjechałem do Niemiec w ciemno: wiedziałem, gdzie będę mieszkał, co będę robił. Miałem ogromny bagaż, który zajął cały wagon. W sumie 46 skrzyń, a w nich m.in. nowo zakupione meble swarzędzkie. Gdy zajechałem na miejsce, to jedynie kuchni nie miałem umeblowanej i jednego pokoju dziecięcego. Potem wybudowałem dom, niektóre meble zamówione w Swarzędzu są tam do dzisiaj.

Czułeś, że wyjeżdżasz na zawsze?
- Tak. Tamtego dnia, 20 listopada 1978 roku, byłem przekonany, że już do Piły nie wrócę. Na dworcu mnie i moją rodzinę, bo miałem już wtedy żonę i dzieci, żegnał mój serdeczny kolega, który już, niestety, nie żyje.

Następne 25 lat przepracowałem w biurze projektów w mieście Kolonia. Byłem urzędnikiem państwowym, który złożył przysięgę na wierność państwu niemieckiemu. Miałem doskonałą pracę i zarobki. Nie przypuszczałem, że kiedyś wrócę do Piły jako dziennikarz, który w Pile napisze zdecydowaną większość swoich książek.

Czy to nie paradoks, że mieszkając już w Niemczech, dokąd tak bardzo chciałeś wyjechać, stałeś się inicjatorem utworzenia Polskiej Misji Katolickiej w Bonn?
- Zapewne istotne było to, że z dnia na dzień znalazłem się w kraju, w którym poczułem się wolnym człowiekiem, w którym nikt mnie nie ograniczał. Ale, rzeczywiście, nieraz sam się sobie dziwiłem: w końcu tyle lat starałem się o przesiedlenie z Polski do Niemiec, a kiedy się tam znalazłem, rzuciłem się w wir pracy na rzecz utworzenia Polskiej Misji Katolickiej. Nadszedł jednak taki czas, kiedy moja żona chciała chodzić na polskojęzyczne msze. Utworzenie misji było takim moim słodkim odwetem za to, że w powojennej Polsce nie mieliśmy możliwości uczestniczenia w nabożeństwach niemieckojęzycznych.

Działalność misji zaczęliśmy od kursu nauki języka niemieckiego dla Polaków. Byłem w tym przypadku bardzo perfidny, bo znalazłem nauczyciela, który nie znał ani jednego słowa po polsku. Organizowaliśmy też zabawy, spotkania dla dorosłych, wieczory muzyczno-poetyckie, rekolekcje, odczyty.

W życie polskiej gromady jeszcze bardziej wciągnąłem się po objęciu misji przez ks. Ryszarda Głowackiego, który dzisiaj jest generałem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej. To on zaproponował kilku osobom czytanie lekcji, wśród nich byłem i ja. Zostałem kantorem i lektorem. Stałem się jednym z aktywniejszych współpracowników ks. Ryszarda.

To właśnie ks. Ryszard - było to w maju 1985 roku - zwrócił się do mnie z propozycją: „Arno, znajdujemy się w miejscu, skąd blisko do najsłynniejszych sanktuariów europejskich. Chciałbym, abyśmy zaczęli pielgrzymowanie do tych miejsc. Ja zajmę się stroną duchową, a ty świecką tych wyjazdów”.

Pierwszą była pielgrzymka do Rzymu w październiku 1985 roku. Długo zastanawialiśmy się, jaki prezent zawieźć papieżowi Janowi Pawłowi II. Pomysły były różne: ks. Ryszard myślał o panoramie Kolonii, potem zastanawialiśmy się nad kawałkiem kamiennej rzeźby z katedry kolońskiej. Byliśmy nawet u majstra w zakładzie kamieniarskim, zajmującym się renowacją katedry, jednak najlżejszy fragment, jaki posiadał, ważył pół tony i przerastał nasze siły. W końcu ks. Ryszard zaproponował, abyśmy zawieźli w darze… beczkę piwa kolońskiego. Usiadłem za biurkiem na plebanii i obdzwoniłem siedemnaście miejscowych browarów, mówiąc za każdym razem to samo: „Jedziemy z pielgrzymką do Rzymu i chcielibyśmy Ojcu Świętemu sprezentować beczkę piwa. Czy w waszym magazynie macie może jakąś reprezentacyjną, nadającą się na ten cel beczkę?”. Co ja się wtedy nasłuchałem… Najlżejszy epitet, którym mnie obdarzono, brzmiał: idiota!

W końcu u hurtownika napojów kupiłem beczkę piwa „Früh Kölsch” znanego kolońskiego browaru, który na swoich wyrobach ma barwy Kolonii, a więc kolory czerwono i biały. Gdy się je odwróci, wychodzą polskie barwy narodowe i to nam pasowało. Podczas audiencji na beczce postawiliśmy dwie firmowe szklanki i specjalne zawory do spuszczenia piwa. Kiedy zbliżyliśmy się do papieża, powiedziałem: „Szczęść Boże Ojcze Święty. Przywieźliśmy Ci beczkę piwa z Kolonii. Co prawda chcieliśmy Ci przywieźć kawałek naszej katedry, ale był on za ciężki”.

Takich spotkań z Janem Pawłem II miałem pięć. To dzięki niemu zostałem autorem książek, publicystą i fotoreporterem. Przez przypadek mój artykuł o naszej „audiencji z beczką piwa”, który ukazał się na łamach paryskiego „Głosu Katolickiego”, trafił do papieża. Ojciec Święty odpisał mi i dziękując za tekst zarazem zadał pytanie: „Czy zastanawiał się pan nad wykorzystaniem swoich zdolności publicystycznych dla dobra Polonii i Kościoła?”. Potraktowałem to pytanie jako rozkaz i postanowiłem zająć się tematem sanktuariów maryjnych. Uświadomiłem sobie, że Polska jest ewenementem w skali świata, posiadając ponad 800 sanktuariów maryjnych, w tym ponad 200 koronowanych. Część z nich postanowiłem opisać, nie tylko w kontekście religijnym, ale także przez pryzmat budownictwa i architektury.

Pracując nad tymi monografiami, przeszukując archiwa, coraz bardziej wgłębiałem się w polską historię, kulturę, mentalność ludzi, ich duchowość. Wszystko to spowodowało, że zacząłem ten naród lepiej poznawać.

Zrozumiałeś też lepiej zadry tkwiące w sercach Polaków w odniesieniu do tych wszystkich okropieństw II wojny światowej, tych milionów ofiar hitleryzmu?
- To zrozumienie przyszło dopiero później. Za młodu tego nie rozumiałem, byłem dzieckiem, nie uczestniczyłem w wojnie. Dzisiaj moje dzieci mówią o mojej książce: „Tata, a co my mamy z tym wspólnego?”. I ja ich w tym sensie rozumiem. Ale po latach dojrzałem do tego i dziś patrzę na te sprawy przez perspektywę krzywd, jakie naród polski doznał od mojego narodu. Dlatego za moją nową książkę „Niewolnicy III Rzeszy z literą P” na pewno dostanę baty od moich rodaków.

Dlaczego tak uważasz?
- W podpisanych traktatach polsko-niemieckich Niemców mieszkających w Polsce uznaje się za mniejszość narodową, natomiast Polaków mieszkających w Niemczech traktuje się jedynie jako osoby przyznające się do języka i kultury polskiej. Jest to o tyle niesprawiedliwe, że Polska wydaje pieniądze na mniejszość niemiecką, a co wydaje strona niemiecka?

W książce „Polskie orły nad Renem” piszę właśnie o takich ludziach, którzy w majestacie prawa są pozbawieni ojczyzny. Kłania się tu historia sięgająca rządu Osóbki-Morawskiego i Stefana Mikołajczyka, którzy Polaków służących w obcych armiach pozbawili polskiego obywatelstwa. I to funkcjonuje do dzisiaj, ci ludzie nadal są przeklęci. Taki człowiek, jeśli chce przyjechać do Polski, musi starać się o wizę. Ja, Niemiec, mogę bez problemu jeździć tam i z powrotem, on, Polak, jako oficjalny posiadacz statusu bezpaństwowca, nie ma swojej ojczyzny.

W tej kwestii należy podkreślić jeszcze jedno: Polska nie ma nic wspólnego z wypędzeniem Niemców. Te wypędzenia uzgodnili między sobą latem 1945 roku w Poczdamie przywódcy USA, Wielkiej Brytanii i ZSRR. Stalin wręcz zażądał zachodnich ziem dla Polski i dlatego należało stamtąd wyrzucić wszystkich Niemców. Polska była tylko wykonawcą rozkazów tej trójki.

Symptomatyczne jest to, że kiedy w 1978 roku znalazłem się w Niemczech, natychmiast podsunięto mi do podpisania oświadczenie, że zostałem wypędzony. Powiedziałem, że nikt mnie nie wypędzał, że sam chciałem wyjechać. I to jest ta diametralna różnica.

Przed takim „strażnikiem historii”, jak ty, wciąż więc sporo pracy…
- Zapewne tak. Ale muszę szczerze powiedzieć, że aby ta praca miała większy efekt, powinienem równomiernie rozłożyć swoje pobyty w Polsce i Niemczech. Tymczasem korespondując z jedną stroną, osłabiam kontakt z drugą. Ale cóż, nie dam rady jeździć często tam i z powrotem.

Jak w perspektywie tych wszystkich lat postrzegasz znaczenie Piły w twoim życiu?
- Urodziłem się w Schneidemühl i ten fakt w wielkim stopniu zadecydował o tym, jak moje życie dalej się potoczyło. Po tamtym zdziwieniu małego chłopaka, dlaczego moi rówieśnicy nie chcą ze mną grać w piłkę, przyszła ciekawość: dlaczego jestem inny, dlaczego tak mnie nienawidzą? Później chciałem udowodnić, że nie każdy z mojego narodu jest taki, jak mnie przedstawiano. Niestety, w PRL nie miałem takich możliwości, pojawiły się dopiero, gdy wyjechałem za granicę.

Te wszystkie lata mojego życia, moje doświadczenia sprawiły, że nauczyłem przebaczać. Ale przebaczać wcale nie znaczy zapomnieć. I dlatego dzisiaj Polaków tak bardzo rozumiem.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmowę przeprowadzono w 2015 roku.

(Mariusz Szalbierz)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(5)

lesniczylesniczy

2 1

Słabe. Piłe zaorać 21:34, 27.05.2019

Odpowiedzi:0
Odpowiedz

reo

Ania22Ania22

0 1

Poszukuje mężczyzny na potajemne wizyty. Mam 22 lat, zdjęcia i kontakt na tym portalu: www.hotprofil.pl i poszukaj mojego profilu po nicku: aniaa 17:28, 30.05.2019

Odpowiedzi:0
Odpowiedz

facet z facjatąfacet z facjatą

0 2

Jak nie wstyd, żeby tw tak się odtajniał? 21:08, 02.06.2019

Odpowiedzi:0
Odpowiedz

miejscowymiejscowy

5 1

Bardzo ciekawa historia,ciekawego nietuzinkowego człowieka,zaś komentarze pod artykułem jak zwykle prostackie no bo co prostak może z siebie mądrego wycisnąć po za bluzgiem i szyderą?Co gorsza prymitywizm i lewactwo idą tutaj w Pile ręka w rękę co widać po preferencjach wyborczych i co najgorsze ten stan nędzy umysłowej,warcholstwa ma strukturę wielopokoleniową,gdybym był młodszy to wiałbym stąd,a tak to..... :( 17:24, 10.06.2019

Odpowiedzi:1
Odpowiedz

nie lubie szejnfeldanie lubie szejnfelda

1 0

to prawda...pila jest czerwona wiec nie bedzie tu nigdy lepiej 09:16, 15.11.2019


0%