Zamknij

Wciąż trudno mi się z tą tragedią zmierzyć [cały wywiad]

10:37, 23.05.2024 Rozmawiał: Mariusz Szalbierz
Skomentuj

Rozmowa z ppłk. w stanie spocz. Ryszardem Homą, uczestnikiem katastrofy eszelonu na stacji PKP w Pile w 1988 roku.

Tematem naszej rozmowy jest najtragiczniejsza katastrofa kolejowa w historii Piły, w wyniku której poniosło śmierć 10 żołnierzy. 36 lat temu jechał Pan tym pociągiem…
- Służyłem wówczas w 66. Pułku Artylerii Przeciwlotniczej w Bolesławcu, funkcjonującym pod numerem JW 1259. Pułkiem dowodził ppłk. dypl. Andrzej Lewandowski, ja byłem jego zastępcą do spraw politycznych, wtedy w stopniu majora.

Dzień wcześniej eszelon wyjechał z Bolesławca do Ustki…
- Jak co roku pułk wyjeżdżał na szkolenie poligonowe. Oczywiście nie za każdym razem do Ustki, ale tym razem właśnie na poligon w pobliskim Wicku Morskim. Załadunek na transport kolejowy miał miejsce na stacji w Tomaszowie Bolesławieckim, wiosce oddalonej o kilka kilometrów od Bolesławca. Przegrupowanie odbywało się dwoma transportami, drugi pociąg jechał jakiś czas za nami. Jeśli chodzi o nasz skład, kilka wagonów z czoła wiozło ciężki sprzęt, potem były wagony osobowe i KL-ki z żołnierzami, a na końcu znów ciężki sprzęt.

A propos: wagony typu xKL, o których pan pułkownik wspomina, to konstrukcje, którymi jeździli żołnierze już podczas I wojny światowej...
- Przegrupowania wojsk transportem kolejowym odbywały się właśnie typowymi KL-kami. To były wagony bydlęce, w jakimś stopniu przystosowane do przewozu żołnierzy. Była tam odgrodzona, zabudowana deskami toaleta oraz miejsca do spania - drewniane prycze, dół i piętro, przykryte materacem i kocem. W takich warunkach rozlokowani byli żołnierze jadący na poligon.

W czwartek 19 maja 1988 roku pociąg miał blisko dwugodzinny postój w Pile. Co Pan z tego poranka pamięta?
- Jechałem w wagonie osobowym z dowódcą pułku i z większością kadry zawodowej pododdziałów. Część kadry pododdziałów podróżowała z wojskiem w KL-ach, m.in. st. chor. Walery Grygorowicz, dowódca plutonu kompanii remontowej. Do Piły dotarliśmy wczesnym rankiem. Pociąg ruszył dalej w porze śniadaniowej; pamiętam dobrze, że akurat jedliśmy - jak to tradycyjnie w wojsku na śniadanie - zupę mleczną. Ta jazda nie była jednak normalna, coś mocno szarpało wagonami. Poleciały nawet epitety pod kierunkiem kolejarzy, że wiozą ludzi, a nie ziemniaki. Nie wiedzieliśmy jeszcze, co jest powodem takiej nienormalnej jazdy. Otworzyliśmy okna, by sprawdzić, co się dzieje. Ktoś rzucił: „Wypierdolił nam się wagon”. I wtedy zobaczyliśmy przewrócony KL, którymi jechali żołnierze z kompanii remontowej. To szarpanie wynikało z tego, że kołami turkotał po podkładach kolejowych. Kiedy transport się zatrzymał, wyskoczyliśmy na zewnątrz. Dopiero w tym momencie objawił się nam cały ogrom tragedii.

Prędkość pociągu nie była duża, jak się potem dowiedziałem - tylko 28 km/h. Niestety, na wagon, który wykoleił się, najechał kolejny z ciężkim sprzętem gąsienicowym, wyrzutniami, stacjami radiolokacyjnymi... Siła bezwładności tak potężnej masy spowodowała, że po uderzeniu stanął on niemal pionowo. Często później zastanawiałem się nad tym, że pewnie nie byłoby tylu ofiar, gdyby wszyscy zostali umieszczeni w wagonach osobowych. Bo szkielet tego bydlęcego wagonu był obity deskami i w momencie katastrofy te deski rwały się na szczapy, które były ostre jak dzidy…

Prześladują Pana tamte obrazy?
- Ciężko mi o tym mówić. Człowiek starał się wyrzucić to z pamięci. Po zdarzeniu trafiłem (zresztą nie tylko ja, lecz także inni żołnierze) na oddział psychiatryczny szpitala wojskowego w Żarach, potem we Wrocławiu. Trudno było psychicznie się pozbierać. W domu każdy nagły ostry dźwięk, nawet zasuwanie firanek, sprawiało, że z przerażenia chodziłbym po ścianie. Nie można było zasnąć, dwie godziny spania i to wszystko. I to uczucie, jakby człowiek miał głowę położoną na cegłach. Dlatego dziś doskonale rozumiem, co przeżywają żołnierze w Ukrainie, widząc śmierć na okrągło - swoich bliskich, przyjaciół, kolegów... Trudno się z tym zmierzyć. Jeszcze trudniej o tym opowiadać. Bardzo często chce się o tym zapomnieć, ale też równie często to się nie udaje. Wracają obrazy, jak choćby ten, gdy identyfikowałem moich żołnierzy. Niektórzy leżeli wprost na podłodze w pilskim szpitalu. Byłem też na kilku pogrzebach, m.in. chorążego Siudy, który pochodził z miejscowości Nurzec, niedaleko granicy z Białorusią. Dwa pogrzeby były w Lesznie, trzy w Bolesławcu. To bardzo boleśnie odcisnęło się w pamięci…

Tamtego tragicznego dnia po południu nadszedł rozkaz i pojechaliście dalej…
- Ja otrzymałem rozkaz, aby wraz z lekarzem pułkowym mjr. Wojciechem Kujawińskim i chor. Jerzym Szczepańskim organizować przewóz zwłok żołnierzy do miejsc pochówku oraz udzielać wszelkich informacji przedstawicielom prokuratury oraz przełożonym, którzy przybyli z ministerstwa obrony narodowej. Po kilkunastu godzinach transport ruszył do docelowego miejsca. Uważam, że była to słuszna decyzja. Kiedyś było takie powiedzenie, że jak żołnierz nie ma konkretnego zajęcia, to myśli o głupotach. Oczywiście tu nie chodziło o głupoty, ale o to, by po takiej tragedii nie pozostawić ludzi z własnymi myślami. Trzeba było dać im zajęcie. Stąd też niektórzy dziwili się, że rozbijają namioty, a za pół godziny je zwijają. Chodziło to, by mogli oderwać się od myślenia o tym, co na pewno nie przyczyniłoby się do psychicznego rozładowania. Najgorsza byłaby sytuacja, gdyby wszyscy stanęli i chcieli wracać do garnizonu. I co potem? Ciągłe rozmyślanie, rozpamiętywanie?

Ale przypuszczam, że ćwiczenia na poligonie nie były już takie same, jak dotąd…
- To prawda. Trudno było nie wracać myślami do tego, co się stało. Tym bardziej, że podczas zajęć brakowało specjalistów, szczególnie z kadry zawodowej, którzy byli wysoce przygotowani do wykonywania swoich zdań.

Jaka panowała wtedy polityczno-medialna atmosfera wokół tej katastrofy?
- Nie przemilczano tego. W gazetach pojawiły się informacje o katastrofie. Ale my, kadra, byliśmy bardziej zaabsorbowani tym, by jakoś te emocje choć trochę ostudzić, a przede wszystkim by godnie pochować naszych towarzyszy broni.

Trzy miesiące później na poligonie w Wicku Morskim stał już pomnik z pamiątkową tablicą.
- Różne były wówczas koncepcje, jak tę tragedię upamiętnić. Zdecydowano się na pomnik z tablicą w skrócie opisującą katastrofę i wymieniającą jej ofiary. Wkomponowana jest w to złamana szyna kolejowa, na której spoczywa rakieta jako symbol jednostki. Na odsłonięcie pomnika jechaliśmy do Wicka autobusem: dowódca pułku Andrzej Lewandowski, ja, nasze żony, przedstawiciele kompanii remontowej, rodziny poległych żołnierzy. Aktu odsłonięcia dokonał ówczesny dowódca Wojsk Obrony Przeciwlotniczej gen. dyw. Tadeusz Obroniecki.

Ta podróż nad morze, z Bolesławca prawie pięćset kilometrów, a potem z powrotem, z ludźmi, którzy utracili swoich bliskich, była bardzo przygnębiająca. Powiem szczerze: ciężko było! W życiu nie chciałbym po raz drugi przeżyć tej katastrofy, ale także tej wielogodzinnej jazdy autobusem. Takie coś naprawdę pozostaje bardzo głęboko w psychice. Na swoim przykładzie doskonale rozumiem, jaką traumę przeżywają np. żołnierze przebywający na misjach i jak ważna jest opieka psychologiczno-psychiatryczna, kiedy wrócą do domów z zespołem stresu pourazowego.

W Pańskiej psychice pozostało to głęboko i długo?
- Jak długo po katastrofie trzymało mnie to w takim stanie psychicznym, teraz już trudno mi powiedzieć. Dziś to nie jest tak, że każdego dnia wracają te traumatyczne obrazy. W końcu upłynęło już tyle lat, te obrazy zacierają się, a szczerze mówiąc – o niektórych nie chce się pamiętać. Natomiast kiedy temat zostanie podjęty, jak teraz podczas naszej rozmowy, to wówczas to wszystko wraca. Takie zdarzenie pozostawia po sobie ogromną skazę w psychice. Nikomu czegoś takiego nie życzę.

Jak ocenia Pan inicjatywę Artura Łazowego, dzięki któremu 19 maja 2024 roku na dworcu PKP w Pile odsłonięta została tablica upamiętniająca ofiary katastrofy sprzed 36 lat?
- To piękna inicjatywa! Bardzo dziękuję za to, że ktoś postanowił tamtą tragedię upamiętnić w miejscu, w którym się wydarzyła. Zginęli żołnierze Ludowego Wojska Polskiego, bo takie właśnie ono wtedy było. Przede wszystkim zginęli młodzi ludzie, przed którymi było jeszcze całe życie. Być może ktoś kiedyś przejeżdżając przez Piłę znajdzie na tej tablicy kogoś ze swej rodziny albo znajomego. I dzięki temu pamięć o nich będzie trwać...

Dziękuję za rozmowę.

(Rozmawiał: Mariusz Szalbierz)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
Nie przegap żadnego newsa, zaobserwuj nas na
GOOGLE NEWS
facebookFacebook
twitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

0%