Adam's Peak leży w środkowej części Sri Lanki. Ma nieco ponad dwa tysiące metrów i jest piątą co do wysokości górą na szmaragdowej wyspie. I na dodatek świętą.
Na jej szczycie jest podłużne wgłębienie, które pielgrzymi różnych wyznań przypisują "swoim" świętym lub bogom.
Dla buddystów to odcisk Buddy. Dla muzułmanów- odcisk stopy Allaha, dla chrześcijan z Indii - świętego Tomasza, a dla hinduistów- Siwy.
By dojść na szczyt trzeba pokonać pięć tysięcy pięćset schodów.
W dniu pielgrzymki wstaliśmy o drugiej w nocy, by na szczycie być przed wschodem słońca. Do podnóża podjechaliśmy samochodem, a dalej, około trzech godzin, stopień po stopniu. Pod górę.
Droga jest oświetlona małymi lampkami zawieszonymi na tyczkach. Rzucają niewyraźnie, żółte światło na pielgrzymów udających się na górę.
W tej szafranowej poświacie na ich twarzach wydają się wyłaniać z mroku jak bóstwa tropikalnego lasu porastającego zbocza.
Z głośników rozmieszczonych przy szlaku w równych odstępach słyszę mantrę - "Om mani padme hum". Zaczynam ją odruchowo powtarzać w rytm kroków stawianych na kolejnych stopniach.
Po kilkuset powtórzeniach zaczynam tracić kontakt z rzeczywistością. Nie widzę niczego w około jedynie światełka z czołówek ludzi idących przede mną.
Serce bije w rytm mantry powtarzanej bezgłośnie. Nie ustami, ale gdzieś we wnętrzu. W duszy, a może tylko w świadomości.
Oddycham powietrzem, też w rytmie mantr, przesyconym boskością.
Ona jest wszędzie. We mnie, w roślinach, wdychanym powietrzu, w kamieniach, z których zrobione są stopnie.
Mogę ją wręcz poczuć jakimś szóstym zmysłem. Zdaję sobie sprawę, że niesie mnie w górę jakaś wielka siła, która nie pozwala mi się zatrzymać. Choć czasami trzeba, by złapać oddech.
Docieram na górę przed wschodem słońca. Wraz z wieloma pielgrzymami otulonymi kocami, kurtkami, posilam się roti i słodką, korzenną masala tea. Posilam to dobre słowo w odniesieniu do tego rodzaju herbaty, bo jest gęsta jak zupa i niemożebnie słodka.
Ktoś intonuje chrześcijański hymn. Nie rozumiem słów, ale rozpoznaję melodię. Kobieta w czapce wielkiej jak czapa śniegu na Mount Everest, modli się głośno w swoim języku. To chyba muzułmanka bo rozumiem słowo "Allahu akbar".
Najwięcej jest jednak buddystów. Starych i młodych. Widziałem jak wiekową babcię, jakiś młodzian, może wnuk, wnosił ją na plecach na specjalnym krzesełku.
Koło szóstej, może ciut później, zaczyna świtać. Najpierw horyzont jaśnieje, robi się szaroniebieski. Potem przechodzi w delikatny róż, aż osiąga czerwień osiąga nasycenie purpury.
I zza tej zasłony wyłania się powoli złota tarcza słońca. Najpierw mała, a za chwilę wielka jak połowa nieba.
Czuję już jego ciepło na twarzy, które osusza; nie wiem sam, czy pot czy łzy wzruszenia.
Do dziś ich ślady mam głęboko w sobie.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz