Zamknij

"Bluesowy alfabet Sławka Wierzcholskiego": Chicago

08:40, 16.08.2024
Skomentuj Młodziutki Sławek Wierzcholski na tle bluesowego Chicago Młodziutki Sławek Wierzcholski na tle bluesowego Chicago

Po drugim roku studiów - jako tako uzbrojony w język angielski - wziąłem urlop dziekański i ruszyłem za ocean. Głównie za poznaną w Toruniu na kursie dla Polonusów Amerykanką polskiego pochodzenia, bibliotekarką specjalizującą się w językach słowiańskich (notabene: dekadę ode mnie starszą). Nie owijając wiele w bawełnę - poleciałem tam, żeby się ożenić. Nawet miałem już kupiony garnitur i buty, bo słyszałem, że w Stanach te rzeczy są drogie.

Sylvia, kandydatka na moją żonę, mieszkała w uniwersyteckim miasteczku Bloomington, w stanie Indiana. Któregoś grudniowego dnia 1980 roku - wiedząc o mojej admiracji dla duetu Sonny Terry / Brownie McGhee - kupiła bilety i zawiozła mnie na ich koncert w niedalekim Indianapolis. Byłem wniebowzięty! A zarazem tak spięty, że nie odważyłem się poprosić w przerwie o autograf.

W Bloomington miałem sporo wolnego czasu, więc żeby go nie trwonić zapisałem się na wykłady z teorii jazzu na Indiana University. Jako wolny słuchacz nie miałem prawa zadawania pytań, ale za to nie musiałem wnosić opłat, bo tych Sylvia, u której byłem na garnuszku, mogła już nie zdzierżyć. Po dwóch miesiącach skończyła się kasa i definitywnie skończył się (z różnych powodów) nasz związek. Zresztą - szczerze mówiąc - już na miejscu chęć ożenku samoistnie - i bez żalu - mi przeszła.

Pojechałem następnie do Chicago, które wtedy niekwestionowaną światową stolicą bluesa. W mieście działało pięćdziesiąt (!) klubów bluesowych. W wielu z nich grano bluesa codziennie, a we wszystkich w weekendy. Jadąc kiedyś ze znajomym po mieście zauważyłem napis Chicago Blues Centre. Zanotowałem adres i nazajutrz tam trafiłem. Przyszedłem dwie godziny przed koncertem, żeby na pewno zmieścić się na sali i… przez te dwie godziny siedziałem sam jak kołek w pustym klubie. Ale to był dopiero wstęp do całej księgi zdziwień. Wyobrażałem sobie, że będzie tam po prostu ekstra, a tymczasem kable na ścianach, lampy bez żyrandoli, krzywe stoliki, każde krzesło z innej parafii. Przyjechałem do Stanów z zupełnie innym wyobrażeniem muzyka bluesowego, ukształtowanym na przykładzie choćby Mayalla - że to hippis w dżinsach, taki luzacki obszarpaniec. Tymczasem tam nosili się zupełnie inaczej, elegancko, chociaż była to elegancja w bardzo swoistym stylu. Kapelusz, koszula w kwiaty z kołnierzem wyłożonym na marynarkę, a marynarka obowiązkowo w prążki. Słowem od razu było widać, że bluesman to muzyk, to artycha!

W klubie Kingston Mines panował taki zwyczaj, że w poniedziałki mało kto tam zaglądał, stąd mogli sobie wtedy pograć amatorzy wpisawszy się wcześniej na listę i uiściwszy dolara. Ja, żeby miejscowi nie łamali sobie języka na nazwisku Wierzcholski, wpisywałem się jako Steve Winter. Chciałem, żeby chociaż inicjały się zgadzały, choć oczywiście sympatia do Johnny'ego Wintera też miała swoje znaczenie. Zespół zawodowy grał tylko jeden set, a po przerwie wyczytywano zapisane osoby, które grały z towarzyszeniem kapeli wybrany przez siebie numer. No i następowała selekcja naturalna - niektórym dziękowano już po pierwszym chorusie, inni zostawali dłużej. Ja potrafiłem utrzymać się niekiedy i przez dwie piosenki. To była dla mnie prawdziwa szkoła!

Wstęp do klubów nie był drogi, za to dużo traciło się na obowiązkowe drinki, które już tanie nie były. Ale to było nieistotne wobec tego, że mogłem usłyszeć harmonijkarzy na żywo! Poszedłem kiedyś na koncert Eddiego Clearwatera. Szczena mi opadła, ale to jeszcze nic. Grają, grają, a nagle Eddie podchodzi do mikrofonu i mówi: „Proszę państwa, na sali jest Jerry Portnoy z zespołu Muddy’ego Watersa. Jerry, chłopcze, choć tu i zagraj z nami”. Jerry - zgarbiony - ociągając się wstał i podreptał w kierunku sceny, wyjął harmonijki i z marszu zapieprzył. Wtedy nie mieściło mi się w głowie, że można tak zagrać a vista!

W Checkerboard Lounge - klubie należącym do Buddy'ego Guya - poszedłem na koncert Juniora Wellsa. Potem stanąłem po autograf. Wells był bardzo rozmowny, wypytywał mnie, skąd jestem i co robię, a mnie wymsknęło się, że gram na harmonijce. Na to on: „Wpadnij jutro, to zagramy”. Zmroziło mnie: „Jak to, taki mistrz, taka legenda, chce żebym z nim zagrał?!". I zamiast ucieszyć się, poczułem strach. Ale ćwiczyłem przez niemal całą dobę i pojechałem. Tylko że koncert odwołano, bo przyszło zbyt mało ludzi, nie dotarł basista, coś tam jeszcze. Nawet nie wiem, czy silniejsze we mnie było rozczarowanie czy ulga.

Zajrzałem tam po miesiącu. Dosiadłem się do jakichś dwóch chłopaków, którzy cały czas rozmawiali o futbolu amerykańskim. „O, jesteś, no to gramy?” - to był Junior Wells, który mnie poznał. Wystraszyłem się totalnie: „Nie, nie mam harmonijki”. „Żaden problem, dam ci swoją, wybieraj” - otworzył przede mną walizeczkę, w której było z pięćdziesiąt harmonijek. Zapowiedział, że przyjechał z Polski facet i chce trochę pograć bluesa. Zaczęliśmy... Jedno solo, drugie, nikt nie rzuca kuflem, co więcej publika - oprócz tych dwóch chłopaków sami czarni - klaszcze! Ja, spocony ze strachu, nie mogłem wytrzymać napięcia i chciałem uciec, ale Wells zapowiedział drugi numer. Zagraliśmy coś w szybkim tempie, wiara znów klaszcze, idę na miejsce, a ci dwaj biali - takie oczy! „Ty wiesz, z kim grałeś?!”. A ja z wystudiowaną niedbałością: „No, grywamy czasem…”. Po wszystkim dostałem piwo i znów zostałem odwieziony do domu. Później byłem tam jeszcze kilka razy i też grałem. Raz tylko dałem plamę straszną, bo zapodali molowego bluesa, którego wtedy jeszcze nie potrafiłem grać i z wielką sromotą przyszło mi zejść ze sceny.

Ale klubowa scena to było jedno, a klubowe zaplecze to już były całkiem inne „klimaty”. Szokiem był dla mnie widok Juniora Wellsa dzielącego się z kimś kasą - i na pewno nie było to honorarium za koncert. Ja myślałem, że ci ludzie, grający na światowych festiwalach, to dżentelmeni, kultura i w ogóle - a to nierzadko byli przedstawiciele półświatka. Bo wielu oprócz tego, że grywało, prowadziło ciemnawe interesy. Kiedyś poszedłem do kibla, a tam od razu ktoś wcisnął mi marihuanę, zapewne by upewnić się, że nie jestem kapusiem. Szczęknęło - nie przesadzam - ostrze noża sprężynowego, wszyscy spojrzeli na mnie zdecydowanie spode łba, ale przyczyny fizjologiczne tak mnie napierały, że już nie mogłem się wycofać.

Początkowo nie zdawałem też sobie sprawy, jak bardzo niebezpiecznie jest wracać nocą przez „czarną” dzielnicę, a przecież to tam działały kluby. Na szczęście tylko raz otarłem się o prawdziwe niebezpieczeństwo. Zaczepiło mnie dwóch miejscowych „prosząc”, bym pożyczył im parę dolarów. W takich sytuacjach, o czym dowiedziałem się już później, trzeba spełnić „prośbę”, bo inaczej może być źle. A ja powiedziałem, że nie mam! Oni na to, żebym dobrze poszukał. Zdenerwowałem się: „Kurwa, jak mówię, że nie mam, to nie mam!”. Mimo wszystko upiekło mi się, bo mnie puścili. Zresztą byłem naiwnie przekonany, że nas, Polaków, wszędzie lubią. A ich nic nie obchodziło, skąd jestem. Obcy, do tego biały, i już! Naprawdę mogłem nie tylko stracić portfel, ale dostać w łeb i mieć przeliczone nożem żebra.

W Stanach spędziłem prawie rok, ale to te niespełna pół roku pobytu w Chicago całkowicie przewróciło mi w głowie. Oczywiście muzycznie. W każdym razie kiedy – wyposażony w komplet bluesowych harmonijek, kopię gitary Gibson Les Paul i z doszlifowanym językiem angielskim - wróciłem do Torunia, wiedziałem już, że na pewno nie będę prawnikiem…

*

Fragment „Bluesowego alfabetu Sławka Wierzcholskiego” - nowej książki Mariusza Szalbierza, która będzie miała premierę we wrześniu br.

[ZT]32421[/ZT]

(fp)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
Nie przegap żadnego newsa, zaobserwuj nas na
GOOGLE NEWS
facebookFacebook
twitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

OSTATNIE KOMENTARZE

0%