Zamknij

Wyrzysk: moja mała ojczyzna

14:28, 31.01.2021 Antoni Styrczula Aktualizacja: 08:11, 15.02.2021
Skomentuj fot. Marian Tyczka fot. Marian Tyczka

Wyrzysk, gdzie spędziłem pierwsze osiemnaście lat życia, z góry przypomina ptaka siedzącego w gnieździe, w dolinie otoczonej morenowymi wzgórzami. Jego głowa to rynek ze strzelistą, czerwoną wieżą kościoła pod wezwaniem świętego Marcina, gdzie byłem ochrzczony. Od rynku w dwóch kierunkach odchodzą ulice, które przemierzałem tysiące razy.

Może moje odbicie z tamtych lat jeszcze gdzieś pozostało na szybach dawnej księgarni, przez które wpatrywałem się czekając na wydawnicze nowości. Księgarni już nie ma, a sam rynek jest także już inny. Nie słychać już rżenia koni zaprzęgniętych do wozów, którymi okoliczni rolnicy z Polanowa, Glesna, Osieka nad Notecią, Białośliwia przywozili na wtorkowe i piątkowe targi świeże warzywa, owoce, kury, kaczki. A w sezonie bialuśkie szparagi z nadnoteckiej doliny. Najlepiej smakowały "z wody", ze złocistobrązową posypką tartej bułki.

Nie ma też "spędów" zwierząt hodowlanych na placyku przy remizie strażackiej obok stawu, które tak mnie kiedyś intrygowały, że po szkole spędzałem na nim sporo czasu ku zmartwieniu rodziców i babci Marysi. Godzinami mogłem oglądać różowe pyszczki prosiaków wychylające się z jutowych worków. Rozbrykane, narowiste, młode ogiery z trudem trzymane przez właścicieli na rzemiennych postronkach. Krowy wypucowane na tę okoliczność do połysku, leniwie przeżuwające siano podrzucane przez gospodarzy. Wpatrywały się we mnie żałośnie swoimi ogromnymi oczyma jakby chciały powiedzieć, że nie chcą być sprzedane. Wielkie maciory z trudem utrzymujące swoje kilkaset kilogramów na krótkich nogach. Całe ten zwierzyniec muczał, chrumkał, pohukiwał czekając na kupców. Jego właściciele głośno go zachwali, a kiedy transakcja doszła do skutku "przybijali" sprzedaż spracowanymi dłońmi, by potem, gdzieś z boku, opić ją "okowitą" pędzoną domowym sposobem.

Te obrazy i zapach są we mnie jeszcze. To one mnie uformowały, podobnie jak czas płynący leniwie i jak przepływająca przez Wyrzysk rzeka Łobżonka. Meandruje ona pośród łąk, dolin i lasów, które schodziłem po tysiąckroć. Czas mego dzieciństwa i dorastania, jak jej nurt, uderzał raz po raz w wyspy: radości, gniewu, strachu, złości, rozczarowań, budzącej się do życia seksualności. Wtedy wszystkie emocje były przeżywane tak silnie i dziś kojarzą mi się z miejscami, w których po raz pierwszy ich doznałem.

Strach z wieczorną wędrówką przez park na "niemieckiej górze", którym chodziłem po mleko do gospodarstwa państwa Michalskich. W wyobraźni podszytej lękiem widywałem zjawy. Słyszałem kroki kogoś idącego za mną, a był to tylko odgłos łamiących się gałązek pod ciężarem moich własnych stóp.

Radość z kąpielą w rzece w letnie dni na "Kuicha łące" i smakiem świeżego chleba z masłem i ogórkiem kiszonym, pochłanianymi łapczywie po wielogodzinnym moczeniu się w wodzie. Pierwsze zauroczenia w koleżankach ze szkolnej ławy i pierwsze zawody miłosne opłakiwane na ławce, w parku, przy niegdysiejszym kinie.

Czas przynosił także twarze, które nie tylko coś mówiły, ale i uczyły. Na początku nieliczne: rodziców, babci. Potem sąsiadów, koleżanek i kolegów z przedszkola i szkoły. Pierwsze, rozmazane kontury w miarę upływu miesięcy i lat nabierały wyrazistości. Raz były przyjazne, niekiedy gniewne, ale zawsze swojskie. Jak przerażona twarz sąsiadki, która odprowadziła mnie do domu po tym, jak przewijając się na ulicznych barierkach walnąłem w betonowy krawężnik boleśnie rozcinając sobie łuk brwiowy. Uspakajającym ruchem pogłaskała mnie po głowie. Otarła łzy i na pocieszenie włożyła mi do ubrudzonej dłoni kakaowego "irysa". Cukierka nazywanego potocznie "mordoklejką", bo oblepiał zęby słodką, lepką mleczną masą, utrudniającą mówienie. Kolejną była, stężała z bólu, twarz starszej pani, którą zraniłem niechcący w głowę twardą grudą ziemi, bawiąc się na działce w wojnę. Nie zauważyłem jej, kiedy wychodziła z parowu. Wtedy odebrałem pierwszą lekcję odpowiedzialności za swoje czyny. Rodzice kazali mi pójść do jej domu i przeprosić. Stojąc na progu mieszkania, trzęsąc portkami, wybąkałem cicho to magiczne słowo.

Były też twarze radosne, wręcz figlarne, jak twarz Marysia, kolegi z podstawówki, kiedy otwierał pierwszą w naszym życiu butelkę wina. Wypiliśmy je "z gwinta" na spacerze, bodajże na Uniwajadach. Było słodkie i pachniało tajemnicą oraz wyimaginowaną dorosłością.

Pielęgnuję w sobie te obrazy, te twarze, te zapachy. Z upływem czasu może nieco wyblakły, wywietrzały, ale nadal są gdzieś głęboko we mnie ukryte. Kształtują mnie nadal, nie tak silnie jak kiedyś, ale wciąż czuję ich oddziaływanie. Przywracam je do życia, bo to istotna cząstka mnie.

Pomimo, że już od ponad 40 lat nie mieszkam w Wyrzysku, nie mógłbym nigdy wyrzec się mojej małej ojczyzny.

(Antoni Styrczula)

Opinii publicznej kojarzę się jako rzecznik prasowy Prezydenta RP, a także dziennikarz radiowo-telewizyjny i prasowy. Od wielu lat zajmuję się szkoleniami i doradztwem w zakresie public relations i marketingu politycznego. Jestem ekspertem w kreowaniu wizerunku firmy w e-przestrzeni i social mediach oraz zarządzaniu informacją w sytuacjach kryzysowych. W wolnych chwilach podróżuję, przede wszystkim do Azji.

Antoni Styrczula

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

0%