Zamknij

Odmiana losu

12:22, 09.08.2024 Maria Cichoń
Skomentuj fot. freepik fot. freepik

Przyjemnie jest czytać o prawdziwej, wielkiej miłości. Mnie się taka przytrafiła, ale ciężko mi to wspominać, bo szczęście prysło jak mydlana bajka.

Mój ogólniak i szkoła plastyczna Mariusza sąsiadowały ze sobą. Tworzyły się paczki przyjaciół - wspólnie się chodziło na tańce, do kina, czy wagary.

Kiedyś Mariusz wyznał, że nie może iść z nami na koncert modnego zespołu rockowego, bo nie ma grosza przy duszy. Zapłaciłam za niego, miał oddać, nie miał z czego i tak się zaczęło. Nie ja jedna mu pomagałam; chłopak miał talent, rodzina była biedna, więc tak profesorowie, jak i koledzy wspierali go, jak mogli. Zostaliśmy parą na rok przed  maturą, nasze uczucie było piękne i czyste - byliśmy wtedy przekonani, że przyjdzie nam razem się zestarzeć .

Pokończyliśmy szkoły; ja zaczęłam studia, Mariusz pracował jako dekorator wnętrz. Pobraliśmy się. Pan Młody niewiele dołożył do wesela, ale za to wystrój kościoła i sali weselnej - to były małe dzieła sztuki. Moi rodzice, póki co, byli nim zachwyceni. Niczego nam nie brakowało, mieliśmy u nich mieszkanie i utrzymanie za darmo.

Mariusz często wyjeżdżał na spotkania młodych malarzy, na plenery, wystawy. Początkowo jeździliśmy razem, później wolał sam. Jeszcze wtedy bardzo tęskniliśmy za sobą i powitania bywały piękne. Bardzo dużo malował; rzucił więc pracę i w zasadzie byliśmy na garnuszku moich rodziców - ci zaczynali się tą sytuacją męczyć. Jak z nieba spadła mu propozycja wyjazdu do Berlina z grupą młodych, obiecujących malarzy.

Pisał, dzwonił, tęsknił. Wrócił po ośmiu miesiącach ze sporą gotówką. Kupiliśmy mieszkanie, lecz mój mąż nie chciał, żebym z nim zamieszkała. Przekonywał, że tak będzie lepiej, bo on pracuje do późna w nocy, bo modelki, bo czyjaś obecność go rozprasza itp.

Rodzice byli oburzeni, a ja próbowałam tak żyć: trochę u niego, trochę w domu. Przestawaliśmy się rozumieć. Wyglądało na to, że jak nie potrzebuje moich pieniędzy, to nie potrzebuje i mnie. Sklejałam jednakże, jak mogłam nasz związek. Gdy chciał - byłam, gdy wolał być sam - znikałam. Uważałam go za wielkiego artystę i wciąż bardzo kochałam.

Ale to nie był już mój Mariusz - to był inny człowiek. Nie mogłam nadążyć za jego zmiennymi nastrojami: raz pełen wiary, wręcz w euforii - to znowu mężczyzna zahukany, załamany, rozbity. Chciałam pomóc, lecz on odtrącał moją dłoń. Przypadkiem spotkany kolega namówił go na ponowny wyjazd do Berlina.

Prawie się nie odzywał, to ja wydzwaniałam pełna niepokoju, jak sobie radzi. Co się dzieje, czemu milczy? Czy możliwe, by przekreślił te wspólne lata? A ślub - przysięga złożona w cudowną, wrześniową sobotę? To wszystko dla niego nic nie znaczy?

Cierpiałam męki czekania prawie przez rok. W nagrodę otrzymałam... wezwanie na rozprawę rozwodową.

Doznania ostatnich miesięcy sprawiły, że byłam chora, ledwo trzymałam się na nogach. Nie było odwrotu - po dwóch rozprawach rozwód był faktem.

Rodzice nie ułatwiali mi życia. Albo były rozmowy w stylu: a nie mówiliśmy, nie ostrzegaliśmy; albo przyprowadzali potencjalnych kandydatów, żebym zapomniała.

Musiałam odpocząć, dojść do jakiej takiej równowagi, wyprowadziłam się więc do dziadka na peryferie Poznania. Dom był duży, po śmierci babci, dziadek część domu wynajmował młodemu małżeństwu. Sam zaś większość czasu spędzał w ogrodzie pielęgnując swoje ukochane kwiaty.

Zaprzyjaźniłam się z młodymi. Grzałam się przy cieple ich domowego ogniska. A gdy urodziła im się druga córeczka poprosili mnie na matkę chrzestną. Dziecko miało dwa latka, gdy zaczęły się kłopoty ze zdrowiem ich mamy - Małgosi.

Poruszyłam niebo i ziemię, wszystkie znajomości moje i rodziców, by ratować tę dzielną kobietę. Na nic - Gosia gasła w oczach. Patrząc na jej męża Piotra przypominałam sobie słowa z hymnu do miłości św. Pawła:” Miłość wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję.” Ten młody, zdawałoby się lekkomyślny mężczyzna, teraz zdawał swój życiowy egzamin. Mimo cierpienia i gasnącej nadziei, był najczulszym mężem i najtroskliwszym ojcem. Zmagania z chorobą trwały dwa i pół roku i Małgosia odeszła.

Znów byłam do granic możliwości wymęczona i najchętniej wyjechałabym, lecz nie miałam sumienia zostawić dziadka i wdowca w tak ciężkim położeniu. Nasze życie i nasze sprawy przenikały się. Pomagaliśmy sobie wzajemnie i wspieraliśmy się  w tym smutnym okresie.

Kiedyś uświadomiłam sobie, że śledzę Piotra życie; wiem kiedy wychodzi, kiedy wraca. Słyszę, jak wstaje w nocy, albo kręci się w pościeli. Przyłapywałam się na tym, że nasłuchuję odgłosów z góry, zamiast żyć swoimi  sprawami. Przestraszyłam się tego. To przecież obcy człowiek.

Czego chcę? Romans z lokatorem? To takie trywialne, tym bardziej w tej sytuacji. Wykorzystać  sytuację - pocieszając, współczując i ofiarować siebie jako namiastki tego, co stracił? Nie, nigdy!

Uciekając przed samą sobą - wyjechałam do rodziców.

Moje studia dobiegły końca. Ślęczałam nad pracą magisterską i rozmyślałam o Piotrze. Miałam szansę na pracę niedaleko osiedla, gdzie mieszkał dziadek - wrócić tam, czy nie.? Czas, bym ułożyła sobie życie, poznała kogoś.

Te rozważania przerwała wizyta dziadka. Przyjechał na prośbę Piotra. Zbliżał się termin Pierwszej Komunii Świętej starszej dziewczynki. Mama Piotra nie mogła pomóc, gdyż od lat opiekowała się mężem; obiecały pomóc ciocie - ale wpadły, udzieliły skłopotanemu Piotrowi paru dobrych rad, pogadały i odjechały.

W takim układzie Piotr doszedł do wniosku, że jedyna nadzieja we mnie .Wspólnymi siłami przygotowaliśmy uroczysty obiad. Gdy goście się rozjechali, młodsza z dziewczynek - moja chrześnica, pomagała mi zmywać naczynia. W pewnej chwili powiedziała cichutko:
- A słyszałaś ciociu, co powiedział stryjek Tomek?
- Popatrzyłam na małą pytająco.
- Powiedział, że tatuś musi się rozejrzeć za nową mamą dla nas. A ty byś nie chciała być naszą nową mamusią.?

Miałam oczy pełne łez i żadne słowo nie chciało mi się przecisnąć przez gardło. Porwałam dziecko w objęcia i walczyłam długą chwilę, by nie wybuchnąć płaczem.

Wróciłam do domu dziadka, ku wielkiej uciesze wszystkich jego mieszkańców.

Gdy obroniłam pracę dyplomową, dziadek z Piotrem przygotowali słodkie przyjęcie; było miło, rodzinnie. Tak bardzo staraliśmy się wypełniać dni małymi przyjemnościami, by zatarło się w pamięci to straszne, co przeżyliśmy.

Piotr, choć zajęty pracą i córkami, często robił mnie i dziadkowi jakieś miłe niespodzianki, my nie pozostawaliśmy dłużni.

Czułam, że na samym dnie serca już coś się zbudziło, zaczynało zakwitać - tak u mnie, jak i u niego, ale trzymaliśmy mocno na wodzy wszelkie emocje. Ktoś patrzący z boku niczego nie zauważał.

Zięć nie przystał na propozycję matki Małgosi i nie oddał dzieci dziadkom. Gdy nas nie było w domu, mój dziadek doglądał dzieci. Czas mijał i wszyscy czuliśmy to, że najlepiej nam, gdy jesteśmy wszyscy razem. Każde z nas potrzebowało kogoś bliskiego i dlatego tak bardzo lgnęliśmy do siebie. Tak minął nam rok.

Nastało wczesne, upalne lato. Tłamszona, ukrywana miłość rozpaliła się niepohamowanym żarem i porwała nas. Zostaliśmy kochankami i ślubowaliśmy sobie wierność aż po grób.
Dziadkowi bardzo się to nie podobało. Odbył zasadniczą rozmowę najpierw z Piotrem, później ze mną. Postawił sprawę jasno: albo ślub i mieszkamy razem, albo nie chce nas pod swoim dachem.

A dlaczego nie? Niech będzie, Jak Bóg przykazał - orzekł Piotr i zaczęliśmy przygotowania do wesela. Nie powiadomiłam rodziców o swoich zamiarach, skądś się dowiedzieli i przyjechali...”zapobiec  nieszczęściu”.

Linia ataku była łatwa do przewidzenia:
- Już raz nie posłuchałaś naszych dobrych rad i jak na tym wyszłaś? Mało ci? Nie widzisz, że ten twój , pożal się Boże, narzeczony - to kłębek nerwów; no i żadnego obycia w świecie - taki chłopek-roztropek. Po jakiego czorta wiązać się z kimś takim i na dodatek dzieciaki! Przyjdzie czas, urodzisz swoje dziecko; a nie jakieś tam cudze. Będziesz musiała się zmuszać do tolerowania ich koło siebie, bo o kochaniu to w ogóle mowy nie ma! Już masz swoje lata dziewczyno, a wciąż jesteś pierwsza naiwna.

Tyrada trwała dobrą godzinę. Milczałam starając się puszczać te przykre słowa mimo uszu. Żegnając ich, rzekłam tylko:

- Mam nadzieję, że pojawicie się na ślubie.

Osamotnieni, tym bardziej utwierdzaliśmy się w przekonaniu, że jesteśmy dla siebie i nikt nas nie rozłączy. Zaplanowaliśmy tylko skromny obiad w restauracji po uroczystości w Urzędzie Stanu Cywilnego - nic więcej. Wydatków i tak było mnóstwo, a my nie mieliśmy żadnych oszczędności. Przyjaciółka ze studiów uszyła mi kostiumik z kremowej wełenki, do tego skądś pożyczyła piękny, biały kapelusz z kwiatami. Dziadek znalazł koronkowe rękawiczki mojej babci.

O, jakże byłam elegancka! Wszyscy, którzy mnie widzieli tego dnia stawali zachwyceni i otwierali buzie z niedowierzania, że to naprawdę ja! Do tego sprzyjała nam aura - dzień był rozkosznie ciepły, a świat bajecznie kolorowy. Jak to  w październiku bywa.

Moi rodzice przyszli na ślub, złożyli nam życzenia, wręczyli kopertę z niezłą gotówką i ulotnili się nie wiadomo kiedy

A ja byłam spokojna i radosna; wiedziałam , komu ślubowałam; już nie grałam na loterii, już nie potrzebowałam, by mnie ktoś utwierdzał w trafności wyboru. W tym dniu bardziej liczyły się niekłamane łzy radości u moich pasierbic, niż afront ze strony rodziców.

Wkrótce po ślubie otrzymałam wiadomość o śmierci Mariusza. Zginął w niejasnych okolicznościach. Mój ojciec poprzez zaprzyjaźnionych policjantów dowiedział się, że był związany z jakąś mafią. No i że wcale nie zarabiał malując portrety, jak nam wmawiał, lecz zdobił „odpowiednimi obrazami” domy publiczne.

Dlaczego młody, piękny i utalentowany mężczyzna tak marnie skończył? Miał talent, oddaną, kochającą żonę i tylu ludzi wokół chętnych do pomocy. Wszystko podeptał, żadnej szansy nie wykorzystał. Żal mi człowieka; nawet nie dlatego, że związałam z nim swoje życie - żal mi, bo niczego już nie można naprawić, ani zmienić.

W tej sytuacji po roku przypieczętowaliśmy nasz związek jeszcze ślubem kościelnym.

Jesteśmy szczęśliwą rodziną; bo choć niestarzy, ale już doświadczeni przez życie, nie pozwalamy sobie na niepotrzebne swary i gniewy. Wolimy przeczekać, wyjaśnić, ochłonąć i to niezależnie od tego - o jaką sprawę chodzi.  W dziadku mamy niezrównanego przyjaciela i pomocnika. Ostatnio tylko zasmuca nas tym, że chce sporządzić testament, gdyż czuje, że jego czas dobiega końca.

Patrzę na jego czerstwą, rumianą twarz i mówię mu, że jeszcze nie pora, że jest tyle spraw, tyle drzewek do posadzenia, tyle kwiatów do rozmnożenia, tyle do zrobienia! Nie patrzmy jeszcze w tę stronę.

Dziadek kiwa głową, lecz broda mu się trzęsie i żebym nie widziała łez - wychodzi. To nas niepokoi. Poza tym wszystkie sprawy układają nam się bardzo dobrze.

Ach, gdybym jeszcze mogła urodzić swoje dziecko, byłabym do końca spełniona i szczęśliwa. A może tak musi być, bym całe serce oddała Kasi i Jagodzie? I tak los uśmiechnął się do nas, choć w przeszłości bywało tak strasznie ciężko - teraz jesteśmy szczęśliwi; spoglądamy w słoneczną stronę życia ku lepszym dniom.

(Maria Cichoń)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
Nie przegap żadnego newsa, zaobserwuj nas na
GOOGLE NEWS
facebookFacebook
twitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

0%