W moim pierwszym domu przy Kościuszki 4 stał na podwórku, obok śmietnika i szop, w których trzymano drewno na opał, zbędne w domu rzeczy, węgiel i całe mnóstwo rozmaitego "czegoś", które zawsze mogło się przydać w gospodarstwie domowych. Bo wtedy, w latach 70., rzadko coś wyrzucano, bo można było naprawić lub przerobić na coś innego, np. drewnianą skrzynkę na wózek dla lalek lub malucha ciągniętego przez starsze rodzeństwo.
Z dwóch popsutych rowerów robiono jeden. Czasami kółka były różnej wielkości, z tyłu duże, z przodu małe. Kto jednak zwracał na takie drobiazgi uwagę? Byle się jechało!
A trzepak?
Była to metalowa konstrukcja zespawana z rur o średnicy, mniej więcej, 7 centymetrów. O wysokości ok. trzech metrów, z dwoma poprzecznymi belkami zabezpieczona przed zwaleniem się solidnymi, betonowymi "butami" , w które umocowano pionowe, dwie rury.
Nazywaliśmy go klopsztangą.
Zasadniczo służyła do trzepania dywanów i chodników, jak nazwano długie, ale wąskie dywaniki kładzione w korytarzach. Popołudniami, do późnego wieczora. zawsze ktoś z lokatorów domu walił w nie z całych sił trzepaczką. Szczytowe ściany domu zwielokrotniały odgłos walenia tak, że przypominało grzmoty nachodzącej burzy. Przy bezwietrznej pogodzie wokół trzepaka unosiły się tumany kurzu. Im rzadziej się trzepało, tym były większe.
W przerwach od trzepania klopsztanga służyła dzieciakom z mego domu do zabaw, ale też jako miejsce spotkań, pogaduszek. Taki swoisty klub po chmurką, przy śmietniku. Nie przeszkadzała nam nawet woń unosząca się z niego oraz roje wielgachnych, tłustych much krążących nad zawartością.
Najodważniejsze dzieciaki wdrapywały się aż na górną poprzeczkę. Siadały tyłem, z metalową rurą pod kolanami i robiły zwisy z rękoma wyciągniętymi nad głową, w kierunku ziemi. Taki zwis to była pestka, bo trzeba było jeszcze powrócić do pozycji wyjściowej, a do tego potrzebne były silne mięśnie brzucha. Z tym jednak nie było problemu, każdy chłopiec miał na brzuchu "kaloryfer" od nieustannych ćwiczeń na klopsztandze.
Dziewczyny, zwłaszcza te starsze, trochę się nas wstydziły, bo robiąc wygibasy na trzepaku pokazywały majtki, ale my byliśmy jeszcze w tym wieku, szczęśliwym dla nich, że nie wiedzieliśmy co to libido.
Niższa belka służyła do bujania się, robienia przewrotów lub za siedzisko w trakcie pogawędek. Z daleka przypominaliśmy wróble siedzące drutach telefonicznych. Gęsto, jedno przy drugim, by dla wszystkich starczyło miejsca.
Czasami któreś z nas spadało z trzepaka robiąc sobie sińce na tyłku lub tej części ciała, która zetknęła się z ziemią. Nie przypominam sobie, by zdarzyły się jakieś poważniejsze kontuzje. Dorośli akceptowali nasze zabawy na nim, bo żyliśmy w czasach gdy rodzice nie próbowali jeszcze ubezwłasnowolnić dzieci swoją nadopiekuńczością. Owszem, kochali nas, ale wiedzieli też, że "jak się dziecko nie przewróci, to się nie nauczy".
Pamiętam, że w moim domu, na podorędziu zawsze była jodyna i gencjana. A zawartość małych buteleczek, w których były sprzedawane, zużywała się bardzo szybko. Chodziło wtedy takie niebożątko z kolanami lub rękoma posmarowanymi na niebiesko lub żółto wywołując podziw rówieśników, że takie odważne.
Nie próbuję idealizować mojego dzieciństwa (no może trochę). Przywołuję tamten świat, bo mnie ukształtował. Określił moją tożsamość. Nauczyłem się wtedy, że można cieszyć się drobiazgami, a do szczęścia wcale nie jest potrzebna kupa kasy. Bo poczucie szczęścia wynika z umiejętności dostrzegania w otaczającej nas rzeczywistości ludzi i rzeczy, które nas cieszą, rozwijają, umacniają.
Użytkowniku, pamiętaj, że w Internecie nie jesteś anonimowy. Ponosisz odpowiedzialność za treści zamieszczane na portalu faktypilskie.pl. Dodanie opinii jest równoznaczne z akceptacją Regulaminu portalu. Jeśli zauważyłeś, że któraś opinia łamie prawo lub dobry obyczaj - powiadom nas [email protected] lub użyj przycisku Zgłoś komentarz
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz