Przemierzyłem tę trasę jako dzieciak tysiące razy. Z tornistrem wyładowanym książkami, zeszytami, kanapkami na drugie śniadanie. A czasami "plonami" uzbieranymi po drodze: kasztanami, piórami ptaków, krzemieniami z rowu.
Do szkoły z moich domów, najpierw przy Kościuszki, potem przy Grunwaldzkiej, były dwie trasy. Pierwsza, krótsza, ulicą Staszica do stawu. Za stawem skręcałem w ulicę Młyńską przy dawnym targowisku, a potem pod górę, przez park koło dawnego kina "Wolność".
Druga, nieco dłuższa, prowadziła ulicą Parkową prosto pod wejście do szkoły.
Na początku, tak do trzeciej klasy, odprowadzała mnie i siostrę do szkoły babcia Marysia. Potem chodziliśmy już sami, bo droga była bezpieczna. Ruch samochodowy był niewielki. W latach 70. posiadanie własnego auta to był szczyt luksusu, więc rzadko się je spotykało na ulicach miasta rodzinnego. Częściej można było zobaczyć konne furmanki, którymi rolnicy w dni targowe zwozili do miasta swoje plony: ziemniaki, marchew, jabłka, kury, kaczki, worki ze zbożem lub ziarnem. Wielkie głowy kapusty z łąk nad Notecią i dorodne, białe szparagi też stamtąd.
W sumie z pobytu w szkole niewiele pamiętam. Najbardziej mi się zapisały w pamięci powroty, gdy można było niespiesznie wracać do domu. Zawsze mogło się bowiem przydarzyć coś, co przyciągnęło moją uwagę.
Najbardziej lubiłem targi - "spędy" zwierzęce, które odbywały się na targowisku. Z jednej strony był staw, a nieco dalej, przy ulicy Parkowej, rzeźnia nomen omen.
W takie dni przy swoich wozach widziało się okolicznych chłopów czekających na kupców. Palili machorkę, która latem odstraszała muchy i od czasu do czasu głośno zachwalali swoją żywinę. A było jej co niemiara. Cielaki o niewinnych oczach, dopiero co zabrane matkom. Prosięta w klatkach ustawionych na furmankach kwiczące wniebogłosy i wypucowane jak kamienica na przyjazd cesarza. Owce, kozy oraz gdakające towarzystwo: kaczki, kury i gęsie.
Pomiędzy wozami kłębił się tłum kupujących, macających wymiona krów, oglądających zęby koni, sprawdzających gęstość owczego runa. Było przy tym głośno. Jedni przekrzykiwali drugich. Padały kolejne kwoty z ust sprzedających, na które kupcy reagowali udawanym oburzeniem - " co, Polaka chcesz oszukać, spuść trochę z ceny to się dogadamy". Niekiedy targowanie się mogło trwać bardzo długo, aż obie strony osiągnęły porozumienie. Kończyło je "przybicie" lub "przyklepanie" polegające na tym, że obaj chłopi spluwali najpierw na swą prawą dłoń, by ją zamaszyście "przybić" jeden drugiemu w geście sfinalizowania transakcji.
Potrafiłem tam spędzać całe godziny spóźniając się na obiad ,za co otrzymywałem burę od ojca lub matki. Niekiedy tak się zapominałem, że trzeba było mnie szukać na targu. Fascynował mnie ten świat. Grubiańskich żartów, chłopów okutanych zimą w szuby. Pachnących polem, obornikiem i tanią machorką w papierosach "Sport". Wrzaskliwych, ale też serdecznych. Otwartych i szczerych, z dłońmi wielkimi jak bochny chleba. Niekiedy mnie częstowali, a to jabłkiem, a to gruszką, a to kawałkiem wiejskiej kiełbasy, pachnącej czosnkiem i dymem.
To też była dla mnie nauka. W szkole życia, która potem mi bardzo się przydała.
o pustej głowie12:20, 03.09.2024
Pokończył szkoły
A dekiel goły.
0 0
napisał człowiek z 1 bruzdą🔥