Zamknij

Wykopki w wyrzyskiej podstawówce [Koleżankom i kolegom z klasy]

08:39, 18.09.2024 Antoni Styrczula
Skomentuj

Wrzesień to czas kopania ziemniaków. Dziś robią to specjalne kombajny, ale kiedy jeszcze chodziłem do podstawówki w Wyrzysku, robiła to dziatwa szkolna, na pegeerowskich polach. Po wykopkach, koniecznie, pieczenie ziemniaków w ognisku. Było i ciężko i zabawnie.

We wrześniu starsze klasy z naszej podstawówki w Wyrzysku (dziś im. Powstańców Wielkopolskich) brały udział w wykopkach na polach nieistniejących już Państwowych Gospodarstw Rolnych. A tych było wokół tysiące hektarów.

Z tego co pamiętam, odbywały się one w czasie lekcji, więc nikt za bardzo nie narzekał. Poza tym, jeśli było słonecznie, była to prawdziwa frajda i szkoła życia.

PGR zazwyczaj podstawiały środek transportu pod szkołę, przyczepy ciągnięte przez traktor lub autokary.

Wyjeżdżaliśmy zaraz po zbiórce w szkole. Na miejscu czekały na nas już wiklinowe, duże kosze, do których mieliśmy wrzucać wydobyte przez maszynę pyry. Jej aktywna część przypominała trochę śmigło lotnicze. Z tym, że zamiast lotek były metalowe pręty, nieco zakrzywione, które wygrzebywały kartofle. Stając na brzegu pola widziało się setki metrów równych redlin wypełnionych bulwami oblepionymi ziemią. Nic tylko pyry i pyry.

Przez pierwszą godzinę pracowaliśmy pilnie. Ale w miarę upływu czasu pojawiało się zmęczenie i znudzenie. Bolały, od ciągłego schylania się, zwłaszcza plecy. Ręce od noszenia do przyczep ciężkich koszy. Każdy z nich spokojnie ważył kilkadziesiąt kilogramów, więc nosili go wyłącznie chłopcy.

Znudzenie, no bo ile można zbierać ziemniaki bez odrobiny zabawy. Więc niezadługo rozpoczynała się "ziemniaczana wojna" każdego z każdym. Dziewczyny waliły w chłopaków, a chłopcy w dziewczyny (te ładniejsze) albo w siebie nawzajem.

By nie marnować tych dobrych, wyszukiwaliśmy pyrów uszkodzonych przez kombajn. A najlepsze były nadgniłe. Jak one pięknie się rozpryskiwały na ubraniach! A czasami, gdy oko było celne, i na głowie. Trafione pyrą osoby nie płakały, nie skarżyły się nauczycielom - " pse pani/pse pana, a on/ona we mnie rzucił". Było za to sporo śmiechu i kąśliwych docinek.

Opiekunowie, nasi nauczyciele z budy, próbowali zapanować nad tą rozbrykaną czeredą. Ale na próżno. Z czasem nastrój dzieciaków też im się udzielał. Pilnowali jedynie, by nikomu nic złego się nie stało, choć chwalebne guzy odniesione w kartoflanej bitwie były powodem do dumy.

Ja najbardziej lubiłem przerwy, gdy z wielkich kotłów rozlewano dzieciakom do kubków, czarną, gorącą i słodką kawę zbożową z mlekiem, albo samo mleko. Do tego bułka lub olbrzymia pajda chleba z kiełbasą, a niekiedy ze smalcem ze skwarkami. Boże, jakie to było pyszne!

Mnie nigdy jedna sznytka nie starczała, więc żebrałem u kolegów i koleżanek o następne. Wielki żarłok byłem wtedy. I grubas. Nie bez kozery przezywali mnie w klasie: "słonina".

Po zakończeniu wykopków, już dobrze pod wieczór, koniecznie ognisko. To był kulminacyjny punkt eskapady, na który wszyscy czekali. Na polu, już wcześniej, pracownicy PGR przygotowali zgrabny stosik suchych gałęzi, który cały dzień na nas czekał. Kiedy zapłonęło ognisko, śpiewaliśmy różne piosenki. Czasami były to przeróbki znanych, harcerskich szlagierów. Jak np. "Płonie Trabancik w lesie, wiatr smród plastiku niesie, przy ogniu zaś rodzina gaszenie rozpoczyna".

Trzeba bowiem w tym miejscu dodać, że karoserie NRD-owskich samochodów marki "Trabant" produkowano z tworzywa sztucznego. Wisielcze poczucie humoru mieliśmy, nieprawdaż?

Gdy z ogniska pozostał już tylko żar, wrzucaliśmy do niego kartofle. Potem, usmolone, opalone, czasami niedopieczone, wydobywaliśmy z niego patykami. Następnie, chuchając na ziemniak, by się nie poparzyć, delikatnie próbowaliśmy zdjąć skórkę i wkładaliśmy ciepły, żółty miąższ do buzi. Jak mawiali ongiś radiowi komentatorzy sportowi - "szkoda, że państwo tego nie widzieliście". Nasze gęby przypomniały po kilku chwilach wnętrze kominka. Umorusane na czarno policzki, usta, wargi. Wyglądaliśmy jak nieboskie stworzenia.

Po ziemniaczanej uczcie, zmęczeni ale i szczęśliwi, wracaliśmy ze śpiewem na ustach do domu. W PGR-owskich szalejących przyczepach ciągniętych przez pyrkającego "Zetorka".

(Antoni Styrczula)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
Nie przegap żadnego newsa, zaobserwuj nas na
GOOGLE NEWS
facebookFacebook
twitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

0%