W pewnym dzikimi lesie jeszcze przed upływem kadencji prezydenta Lisa, chytrego jak wszystkie lisy, zwierzęta postanowiły wybrać jego następcę. By je reprezentował przed innymi zwierzęcymi wspólnotami i ładnie się prezentował w telewizji podczas ich dnia niepodległości, który przypadał akurat na Dzień Myśliwego, upamiętniającego datę pożarcia ostatniego myśliwego.
Ordynacja wyborcza ustalona już przed wiekami, gdy las porastały olbrzymie dęby i jesiony, a nie rachityczne brzozy i sosny, przewidywała, że każdy gatunek zwierząt może zgłosić swego kandydata byle miał ukończony odpowiedni wiek i był obywatelem lasu.
Choć nie ogłoszono jeszcze ich terminu, większość dominujących gatunków już wybrała swych kandydatów.
I tak łasice, współzarządzające aktualnie lasem, wybrały dorodnego, młodego samca, który mówił w kilku zwierzęcych językach i rządził największą knieją w puszczy.
Dwa mniej znaczące politycznie gatunki, jeże i dziki, należące również do rządzącej koalicji, wybrały (a właściwie sam się zgłosił) przewodniczącego zwierzęcego parlamentu, byłego didżeja na leśnych dyskotekach.
Miał jednak jedną wadę, szybciej mówił, niż myślał i ciągle obrażał się na wszystkich. Poza tym miał tak rozdęte ego, że nie mieściło się w żadnym zagajniku.
Największy jednak problem miały lisy, które rządziły przez ostanie 8 lat w puszczy, ale w oczach zwierzęcej wspólnoty miały przechlapane, bo przez ten okres kradły na potęgę żywność, którą każdy zwierzak musiał raz do roku oddać do wspólnego worka.
Przepychanka z wyłonieniem kandydata trwała miesiącami. Ten nie, bo umoczony. Tamten również, bo mógłby w przyszłości zagrozić Arcylisowi, co prawda już wyliniałemu i staremu, ale nadal pragnącemu sprawować rząd dusz nad wszystkimi lisami w lesie.
Wreszcie Arcylis miał iluminację. Wymyślił, że lisy na prezydenta zgłoszą lisa, ale przebiorą go dla niepoznaki za zająca powtarzającego w kółko, że nie jest złodziejem kur, ale sympatycznym szarakiem, któremu ino zgoda ponadgatunkowa w głowie. I że jest kandydatem wszystkich zwierzaków.
Był pomysł, aby tego lisiego kandydata przemalować na niebiesko, kolor spokojny i symbol zgody, ale upadł. Bo kiedy lisy rządziły sprzedały na lewo całą niebieską farbę.
Dziwny był ten lisi kandydat przebrany za zająca, bo jego przebranie nie obejmowało ogonka i zamiast malutkiej kuleczki, spod kostiumu wystawał ryża kita. Choć powtarzał, że nie jest lisi, ale obywatelski, niewielu leśnych mieszkańców mu wierzyło, bo poglądy miał identyczne jak Arcylis. Ba ciągle, publicznie dziękował Arcylisowi, że wydobył go z puszczańskiego niebytu.
Ale Arcylis się tym nie przejmował bo wiedział, za poprzednich kampanii, że ciemny, leśny lud kupi wszystko co się mu wciśnie.
Jeszcze dziwniejsze było to, że kampanię kandydata prowadziły inne lisy. Jedne robiły za konferansjerów na spotkaniach wyborczych. Inne pracowały w jego sztabie wyborczym. Jeszcze inne łaziły po lesie i zbierały datki na kampanię, bo z kasą było u lisów krucho.
Zapewne czytelnicy tej bajki są ciekawi, jak się te zwierzęce wyścigi o najwyższy urząd w puszczy skończyły.
Jej autor, niestety, tego nie wie, ale ma nadzieję, że leśna brać pogna wreszcie z lasu wszystkie lisy w cholerę.
Z lisim przebierańcem na czele.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz