14 lat temu zmarła Mira Kubasińska. Oto archiwalny wywiad, który przeprowadził z artystką Mariusz Szalbierz.
W archiwalnym materiale Polskiej Kroniki Filmowej z fragmentami finału II Festiwalu Młodych Talentów w Szczecinie w 1963 roku jest migawka, jak śpiewasz duecie z Tadeuszem Nalepą "Let’s Twist Again" Chubby Checkera. Czy to właśnie wtedy zamarzyła Ci się kariera piosenkarki?
- Potraktowałam ten występ jako przygodę. Nawet mi się nie śniło, że będę śpiewać zawodowo. Wręcz przeciwnie, sądziłam, że raczej wyląduję w jakimś w zespole tanecznym, "Mazowszu" czy "Śląsku".
Czy w Twojej rodzinie były jakieś muzyczne tradycje?
- Dziadek grał na skrzypkach, na harmonii, ojciec też pogrywał, ale tylko w domu, przy jakichś uroczystościach - Wigilii, imieninach… I to wszystko. Ja natomiast słuchałam Sławy Przybylskiej. Oczywiście z radia, które w tamtych czasach było jeszcze rzadkością. Jak już ktoś miał radio, to pół Ostrowca się do niego schodziło.
Niebawem jednak zrobiło Ci się w rodzinnym Ostrowcu Świętokrzyskim za ciasno…
- Tańczyłam w zespole ludowym przy domu kultury. Myślisz, że tak łatwo było się stamtąd wyrwać? Tylko ja co rusz uciekałam do Warszawy. Wiadomo - stolica, blisko rozgłośnie radiowe, szkoły muzyczne, ale cóż z tego, skoro nie miałam pieniędzy i żadnych szans, żeby się tam dostać. Ale jakoś sobie radziłam: załapałam się w ognisku muzycznym, wystartowałam w „Mikrofonie dla wszystkich”, śpiewałam w Teatrze „Buffo”. A gdybym siedziała w Ostrowcu, nigdy nie trafiłabym na Festiwal Młodych Talentów i nie byłoby tego wszystkiego, co zdarzyło się później.
Na przykład nie poznałabyś Tadeusza Nalepy…
- Przyjechałam z Ostrowca na występ do Rzeszowa. Spotkaliśmy się w lokalu, w którym Nalepa grał. Wymieniliśmy adresy i tak to się zaczęło. Napisaliśmy do siebie kilka listów. Za mnie odpisywały koleżanki, bo ja strasznie bazgroliłam.
Przez jakiś czas występowaliście razem w rzeszowskim kabarecie „Porfirion”. Odkryłaś w sobie duszę aktorki?
- Chyba ze trzy sezony tam przepracowałam. Mieliśmy program, w którym ja śpiewałam kilka numerów, a Nalepa za kulisami podgrywał na gitarze. Zdarzyło się kiedyś, że główna aktorka wpadła pod samochód. A ja wszystkie kwestie, wszystkie gesty i ruchy znałam na pamięć. No i zastąpiłam ją na festiwalu w Olsztynie. Nie dość, że sobie poradziłam, to jeszcze dostałam nagrodę. Był tylko jeden problem - byłam na etacie akwizytora i nie miałam aktorskich papierów. Musiałam sobie załatwić w Ministerstwie Kultury tzw. prawo współpracy i dopiero wtedy wpisano mi do dowodu zawód: aktorka.
W pierwszym okresie istnienia zespołu Blackout współpracowałaś równolegle z angielską grupą The London Beats, która wówczas - na przełomie 1965/1966 roku - koncertowała w Polsce. Razem z nią wyjechałaś też po raz pierwszy za granicę. Jak odebrałaś Anglię w porównaniu z gomułkowską zgrzebnością Polski połowy lat 60.?
- Tego się nie da opowiedzieć. Największy szok przeżyłam po tych trzech miesiącach, kiedy wróciłam do kraju. Po prostu nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Jeśli chodzi o sam London Beats, to nie się co oszukiwać – to był zwyczajny zespół, który u siebie w Anglii grał do piwa w pubie, a u nas organizowano mu wielkie koncerty w halach. Nagrałam z nimi płytkę, ale, nie daj Boże, jak ja to nagrałam! Ale jakby nie było - jest to moja pierwsza płyta, od czegoś trzeba było zacząć.
Wtedy pojechałam do Anglii tylko po to, by kupić gitarę dla Blackoutów. A zezwolenie na wyjazd dali mi jedynie dlatego, że byłam już mężatką i miałam dziecko. Inaczej nie miałabym szans na otrzymanie paszportu.
No właśnie - w 1964 roku zawarłaś związek małżeński z Tadeuszem Nalepą, w następnym roku urodził się Piotr. Jak udawało Ci się godzić obowiązki estradowe z rolą matki?
- To był bardzo trudny okres. Po moim powrocie z Anglii - Piotruś miał wtedy nieco ponad rok - tułaliśmy się z nim po hotelach, po barach mlecznych, bo na restauracje nie było nas jeszcze stać. Autobus, trasa, pod ręką cały czas grzałka do gotowania kaszki. Jeździł tak z nami aż do czasu pójścia do szkoły. W 1968 roku, kiedy wyjechaliśmy do Holandii, zostawiliśmy go w Rabce. I on nas po pół roku nie poznał.
Na początku 1968 roku Blackout przedzierzgnął się w Breakout. Zmieniła się nie tylko nazwa, ale i muzyka…
- To wszystko wymyślił Franek Walicki. Jadąc do Holandii przygotowaliśmy nawet blok z zachodnimi numerami, które wykonywaliśmy podczas koncertów. Graliśmy tam pół roku, kupiliśmy sprzęt i właściwie tym sprzętem po powrocie do kraju zdeklasowaliśmy wszystkich.
Można powiedzieć, że wręcz rzuciliście rodzimą konkurencję na kolana!
- Wiadomo, że muzyka Nalepy i tak by się przebiła, teksty Bogdana Loebla także, ale to trwałoby na pewno dłużej. Ale jak już przewieźliśmy super aparaturę i poszło parę razy ostre rąbnięcie, to już publiczność żądała właśnie takiego grania, jak nasze.
Jak czułaś się w gronie prekursorów polskiego rocka?
- Ja dopiero teraz, po czasie, mogę powiedzieć, że kimś takim się okazaliśmy. Ale wtedy myśmy o tym nawet nie pomyśleli. W tamtym okresie niezwykle istotną rolę w zespole odegrał Franek Walicki. Pamiętam, jak powstawała piosenka ,,Gdybyś kochał, hej!” - Franek nie ma słuchu, ale po swojemu nam to wszystko tłumaczył: ma być tak, a nie inaczej, wręcz chciał nam tę kompozycję narysować! Kiedyś nawet zdenerwowałam się i rzuciłam w niego mikrofonem, bo już nie mogłam tej presji wytrzymać.
Jak wyglądał ten wasz pierwszy pobyt w Holandii?
- Zaczęliśmy od grania w klubach nocnych i pubach, potem otworzyły się przed nami najważniejsze holenderskie kluby i sale. Jednak całą zarobioną forsę odkładaliśmy na sprzęt, nawet na kredkę do oczu nie miałam, a jak kupowałam frytki, to bez majonezu, żeby było taniej. Przechodziłam koło sklepowych wystaw niczym koń z klapkami na oczach, żeby nie oglądać tych cacuszek i kolorków. Ale w pewnym momencie tak mnie zakorciło, że poszłam do pracy w fabryce plasteliny, żeby choć mieć na łakocie dla Piotrusia. Kończyłam granie o trzeciej nad ranem, a już o siódmej zasuwałam z jedną taką Mariną, na rowerze, na bagażniku, do Amsterdamu. Wytrzymałam trzy tygodnie. Wróciłam do kraju w spodniach Muzolfa, naszego basisty, i w jakiegoś chłopaka koszuli. Ważyłam 42 kilogramy.
To prawda, że z Polski nadchodziły do was rowki listów?
- To znów była robota Franka Walickiego. Dogadał się z Romanem Waschko, który podał nasz holenderski adres w swojej rubryce w „Sztandarze Młodych”. I worki listów przychodziły! Holendrzy nie mogli się temu nadziwić.
Spektakularnym wydarzeniem był wasz występ ze znaną wówczas angielską grupą Small Faces. Zdaniem recenzentów, Breakout był od niej lepszy.
- Pamiętam, że jak pierwszy raz wyszłam na scenę w tych swoich bidnych spodniach i koszuli, to ludzie patrzyli na nas jak na małpy zza żelaznej kurtyny. Miałam śpiewać, a płakać mi się chciało. Dopiero jak daliśmy czadu, po trzech, czterech numerach, publiczność tak się rozkręciła, że nie mogliśmy zejść ze sceny. Wtedy - było to w hali De Dulen w Rotterdamie - rzucili nas na pożarcie przed Small Faces. Tamci buńczuczni, a my skromnie, cichutko, Nalepa nawet wstydził się gitarę nastroić. Potem mówiono, że w naszej muzyce - nawet jeśli wykonywaliśmy numery zachodnie, na przykład Vanilla Fudge - pobrzmiewa słowiańska nuta. Ale i piosenki śpiewane po polsku były dobrze odbierane. Najbardziej podobała się "Gdzie chcesz iść?" - powtarzałam ją na każdym koncercie po kilka razy.
Przywieźliście do Polski muzykę, którą grało się na Zachodzie, otaczały was tłumy wielbicieli. Jak czułaś się z tą ogromną popularnością?
- To z czasem stało się bardzo męczące. Nie miałam chwili dla siebie, nie mogłam spokojnie wyjść na spacer z dzieckiem, nie mogłam wejść do sklepu, do restauracji, bo zawsze znaleźli się jacyś ciekawscy. Na dłuższą metę było to nie do zniesienia.
W pewnym momencie Tadeusz Nalepa poprowadził działalność Breakoutu dwutorowo: sam nagrywał bluesy, dla Ciebie pozostawił nieco lżejszy repertuar…
- W kompozycjach Nalepy blues jest zawsze obecny. I pewnie z tej racji we mnie, jako wykonawczyni jego utworów, również gdzieś drzemał. Ale pasowała mi i piosenka poetycka, i rock, i folk. Każda dobra muzyka.
Pod koniec 1981 roku Breakout zawiesił działalność. Co więcej: nie było już nie tylko zespołu, ale i Twego małżeństwa z Nalepą. Jak sobie później radziłaś?
- W ostatnim okresie śpiewałam w zespole sporadycznie. Aby zarobić na życie, przez siedem lat produkowałam i rozwoziłam farby dla zaopatrzenia artystów plastyków. Pracowałam w barku na Dworcu Centralnym, malowałam Smurfy, szyłam szelki. Jakoś musiałam sobie radzić…
Przez kilkanaście lat byłaś w zasadzie nieobecna na estradzie. Nieśmiało zdecydowałaś się na powrót w 1994 roku u boku duetu After Blues, z którym współpracujesz najregularniej do tej pory. Jak doszło do tego mariażu?
- After Blues zorganizował w Szczecinie imprezę „Bluesada”. Zaproponowali mi, żebym była tam jurorem. Przy okazji zaśpiewałam dwa numery. Potem był jeden koncert, drugi, i tak potoczyło się to już dalej…
Miałaś tremę, wychodząc po tylu latach na scenę?
- Nie. Byłam tylko ciekawa, jak zostanę przyjęta. No, może było troszkę lęku, jak wytrzymam to obciążenie, czy czasem ktoś nie zagwiżdże albo nie krzyknie „spadaj!”. Na szczęście nic takiego się nie darzyło.
Czy to zmieniło coś w Twoim życiu?
- Prowadzę normalny tryb życia. Nie mam fobii na punkcie swojego głosu. W zasadzie nie dbam o niego, palę papierosy, ze wstydem się do tego przyznaję. Ale jak widzę publiczność, dostaję niesamowitego kopa. Czasem chłopaki łapią się za głowę: jak ty zaśpiewasz? Ale pójdzie jeden dźwięk, drugi, trzeci i włącza mi się dopalacz. Jak długo jeszcze będę mogła to robić, nie wiem. Na razie mogę i bardzo się tym bawię.
Co dzisiaj jest dla Ciebie najważniejsze?
- Dom i rodzina. Mam drugiego syna, Konrada, jestem już babcią i to prawdziwą - moja wnusia, córeczka Piotra, ma na imię Julia. Nigdy nie traktowałam śpiewania jako źródła życiowej satysfakcji. To normalna praca dla utrzymania rodziny. Nie jestem żadną artystką. Jestem zwyczajną babą, która kocha dom, swoich mężczyzn i babskie obowiązki.
A jeśli chodzi o muzykę?
- Muszę się pochwalić, że pracuję nad nowymi nagraniami. W styczniu ukaże się singiel, w kwietniu cała płyta, pierwsza po przeszło 25 latach. Wreszcie mogę powiedzieć: wracam!
Dziękuję za rozmowę.
Ps. Ostatnie zapiski do tego wywiadu powstały 8 października 2005 roku podczas koncertu Miry Kubasińskiej w Szamocinie, kilkanaście dni przed śmiercią artystki.
esteta heteryk20:32, 03.12.2019
0 1
Bardzo przepraszam, ale jak lubić choć trochę taką maszkarę? 20:32, 03.12.2019
p18:30, 07.02.2020
0 0
starość nie radość ,młodość nie wieczność ciebie też,to tyczy ...esteto 18:30, 07.02.2020