W ten spokojny pejzaż wkomponowane są domy, zagrody; jak przystało na Austriaków, zadbane, w pastelowych kolorach doskonale komponującymi się z zielonym tłem okolicy.
Iście bukoliczny widok.
Byłby taki gdyby nie fakt, że nieopodal znajduje się były obóz koncentracyjny Mauthausen-Gusen, gdzie wymordowano dziesiątki tysięcy więźniów, głównie polską inteligencję. I ten fakt sprawia, że krajobraz wydaje się "skażony" ogromem ludzkiego cierpienia, choć sam jest bez winy. Tu nadal, wraz z drzewami i trawą, rośnie cierpienie odczuwalne w każdej grudce czarnej ziemi pod murawą gdzie niegdyś, w drewnianych barakach, mieszkali więźniowie.
Oprawcami nie byli, w większości, zwyrodniali sadyści, ale tzw. porządni Niemcy. Przed wstąpieniem do SS, które zarządzało obozami koncentracyjnymi w całej Rzeszy i na okupowanych przez nią terenach, często "normalni" ludzie: urzędnicy, nauczyciele, drobni kupcy, byli żołnierze Reichswehry. Marzący o układnej, spokojnej oraz pracowitej żonie i gromadce dzieci biegających z radosnym śmiechem po domu.
Patrzę na ich twarze uwiecznione na zdjęciach. Nie ma w nich nic z okrucieństwa. Każdy z nich zapewne, w innych warunkach i sytuacji, pomógłby staruszce przejść przez jezdnię, uchylił kapelusza by się przywitać. Jak Adolf Eichmann, o którego procesie napisała Hannah Arendt w swej słynnej książce "Eichmann w Jerozolimie: rzecz o banalności zła". On też był tylko urzędnikiem, mordercą zza biurka skrupulatnie wykonującym rozkazy przełożonych.
Dla oprawców z SS więźniowie nie byli ludźmi, a jeśli już, to podrzędnej kategorii. Wrogami III Rzeszy. Dlatego w ich zabijaniu nie wiedzieli niczego nieetycznego. Jak Franz Ziereis, ostatni komendant obozu, który swojemu jedenastoletniemu synowi pozwolił strzelać do nich z werandy swojego domu.
Stoję na łące gdzie niegdyś stały drewniane baraki więźniów. Słyszę odgłos dzięcioła pukające w drzewo. Z brzozowego zagajnika wybiega sarenka i - nieco spłoszona na nasz widok - chowa się z powrotem.
Odczuwam cierpienie tych tysięcy niewinnych istot unoszące się nadal nad skoszoną murawą.
Patrzę w górę, na szare, złowieszcze, granitowe budynki, w których niegdyś były kantyna SS-manów, biura, koszary, mieszkania.
Obok nich widzę spory kawałek pustej przestrzeni. Pytam przewodnika, co tu niegdyś było. Odpowiada: "boisko do piłki nożnej, na którym SS-mani grali z lokalnymi mieszkańcami, by się rozerwać". Grali kiedy tylko sprzyjała pogoda. Kibicować przychodziły całe rodziny graczy z pobliskiej okolicy. "Załoga" obozu rozdawała im wtedy kiełbaski i piwo. Ot, taka wspólna, banalna integracja.
W autobusie do Linzu patrzę na twarze Austriaków i zadaję sobie w duchu pytanie: "co ich ojciec, dziadek robili w czasie II wojny światowej, jeśli mieszali w okolicy Mauthausen?".
Czas może i przyniósł przebaczenie. Jak dla niektórych. Ale nigdy, przenigdy, nie może przynieść zapomnienia.
Usmiechnieta Polska14:39, 16.10.2024
4 0
Panie Antoni Niemiecki obóz!!!!!!!!! 14:39, 16.10.2024