Dziś już rzadko je konsumuję, bo to bomba kaloryczna, ale jako guzb mogłem wciągnąć i z pięć, sześć na jeden raz. Koniecznie z "glansem", czyli lukrem po wierzchu, i nadziewane powidłami własnej, babcinej, roboty.
Babcia Marysia zarabiała ciasto drożdżowe już poprzedniego dnia. Potem stało sobie w dzieży, w komórce, pod lnianym ręcznikiem, i wyrastało.
Miała swój przepis przekazywany z pokolenia na pokolenie.
By pączki nie "piły" tłuszczu i były chrupiące, dodawała pół kieliszka czystego spirytusu.
Do nadzienia brała zazwyczaj powidła śliwkowe, które sama smażyła oraz konfiturę z róży. Te z nadzieniem powidłowym lubił bardzo jej zięć, czyli mój Tato.
Do kilku pączków wkładała monetę. Na ogół była to pięciozłotówka. Taka z rybakiem. Na szczęście dla znalazcy. Jakimś cudem zawsze je znajdowały dzieciaki.
W czasie smażenia w tłuszczu "Oma" nie wolno nam było wchodzić do kuchni, bo zdarzało się, od czasu do czasu, że "strzelał" na boki i mógł boleśnie sparzyć skórę.
Po smażeniu pączki studziły się w dużej misie, z której gdy dorośli nie widzieli, udawało mi się niekiedy porwać jednego i zjeść tę gorącą, chrupiącą puszystą smakowitość.
Niestety, rezultat zawsze był ten sam - ból brzucha.
Gdzie te niegdysiejsze pączki, gdzie?
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz