Zamknij

Antoni Styrczula: Przeszedłem Rubikon

14:02, 08.09.2017 Antoni Styrczula
Skomentuj

Kilka lat temu, w szpitalu przy Górczewskiej, spotkałem Marka (imię zmienione), znajomego z dawnych lat. Pracowaliśmy razem w Radiu "Solidarność". Potem nasze drogi zawodowe się rozeszły, choć te osobiste krzyżowały się wielokrotnie.

Marek, w przykusej piżamie, stał przed budynkiem z papierosem w jednej dłoni, oparty drugą ręką na stojaku z kroplówką. Był blady i wychudzony, choć jak zawsze tryskał optymizmem. Trudno powiedzieć, czy udawanym czy prawdziwym. Snuliśmy plany na przyszłość, że spotkamy się u mnie w domu. Pogadamy na tarasie przy dobrym piwku. Powspominamy, poplotkujemy. Choć bardzo się starałem dodać mu otuchy, wychodziło mi to kiepsko. Instynktownie czułem, że moje słowa, by walczył, by się trzymał, brzmiały banalnie. Bo niby z czym miał walczyć? Ze swoimi lękami, które paraliżują człowieka do tego stopnia, że zastyga jak kamień i nie jest w stanie myśleć, czuć i cokolwiek robić? Z obawami o najbliższych? Z samotnością będącą udziałem każdego, kto usłyszał diagnozę - rak? Z chorobą, która cię zżera komórka po komórce? To co wtedy mógł czuć i myśleć, zrozumiałem później, kiedy mnie samego to spotkało.

Zresztą to „wojskowe” słownictwo opisujące człowieka w chorobie, od dawna wydawało mi się dehumanizujące zarówno samego chorego, jak i proces leczenia. Opisuje się go jak worek kości, mięśni i płynów ustrojowych. Według tej terminologii rak jest „wrogiem”, z którym trzeba walczyć i najlepiej go pokonać. Każda terapia to „broń”, a każdy etap leczenia to „bitwa”. Choroba jest intruzem, obcym z zewnątrz, którego trzeba zniszczyć i wyeliminować. Tymczasem, według mnie, jest inaczej. Jest ona integralną częścią naszego życia. Jego brzydszym rewersem.

Z twarzy Marka odczytałem, że to moje gadanie do niego nie trafia. Myślami był gdzieś bardzo daleko. Pożegnaliśmy się więc obiecując sobie, że się wkrótce zdzwonimy. Tak się jednak nie stało. Jakiś czas później, przeczytałem na Facebooku, że Marek odszedł. Jedyny materialny ślad jaki mi po nim pozostał, to numer jego telefonu w mojej komórce, którego długi czas nie kasowałem. Wiele razy po tym spotkaniu pytałem siebie: co zrobię, jak mnie to samo co Marka spotka? Co będę czuł i myślał? Jak zareaguję na werdykt - rak?

Na ogół odpychałem takie myśli od siebie, choć chorując od wielu lat na Wirusowe Zapalenie Wątroby typu C, taki wariant powinienem brać pod uwagę. A na dodatek, na WZW C przez długie lata nie było skutecznego leku, a sama choroba rozwija się bezobjawowo. Sam dowiedziałem się o tym, przez przypadek po koniec lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Po rutynowym badaniu przed oddaniem krwi. Dlatego tak ważne w jej wczesnym wykryciu są badania na obecność przeciwciał wirusa, RNA HCV. Dzisiaj jest ono dostępne powszechnie i niedrogie.

Pierwszą szansę na wyleczenie była terapia interferonem i rybawiryną, którą mi zaaplikowano w 2001/2002 roku w szpitalu zakaźnym w Warszawie. Sympatyczny profesor wypisując mi skierowanie na leczenie powiedział wtedy: „Mam nadzieję, że będzie miał pan szczęście, bo skuteczność tego leczenia jest ok. 50-procentowa". Niestety, nie miałem tego szczęścia i 48 tygodni „łażenia po ścianach”, jak je nazwałem, trafił szlag. A na dodatek terapia miała fatalne skutki uboczne: mdłości, napady depresji lub agresji itd.

Uczciwie muszę jednak przyznać, że podczas terapii i po niej nie żyłem zbyt higienicznie. Od czasu do czasu lubiłem bowiem napić się piwa. Zwłaszcza w długie, letnie wieczory patrząc na zachodzące nad Puszczą Kampinoską słońce. Przy tym schorzeniu zaś picie alkoholu jest niewskazane, a właściwie całkowicie zabronione. Wynikało to z mojej życiowej filozofii, że trzeba się cieszyć każdą chwilą życia „wyciskając” z niej maksymalną radość. Powtarzałem sobie i znajomym, że „lepiej krótko świecić, jak długo kopcić”. Nie chciałem być zrzędą, zastanawiającą się nad każdą nieregularnością pulsu czy odchyleniem wyników od normy markerów wątrobowych AST-u i ALT-u. Kiedy nie było znaczących zmian, cieszyłem się jak dziecko, choć gdzieś, w tyle głowy, czaiła się myśl, że tak wiecznie nie będzie.  

Potem, przez kilkanaście lat, szukałem alternatywnych metod leczenia WZW C. Kilka razy byłem w Indiach, szukając pomocy w szpitalach ayurvedyjskich. Ayurveda to starożytna hinduska medycyna, często krytykowana przez zachodnich lekarzy, oparta na leczeniu ziołami, wegetariańskiej diecie i zabiegach oczyszczających takich jak… lewatywa. Były też chińskie i tybetańskie leki ziołowe przypominające wyglądem owcze bobki , a smakiem, zakurzone cukierki ślazowe stosowane na kaszel. Choć przypuszczałem, że mogły być nieskuteczne, sama świadomość, że coś robiłem dla poratowania zdrowia podbudowywała mnie psychicznie, co w sumie było korzystne. Z drugiej strony dawało czasami niebezpieczną iluzję całkowitego wyzdrowienia. Taka jednak już jest ludzka psychika, że szuka jakiegoś punktu oparcia, jakiejś nadziei, która nadaje życiu chorego sens i nie pozwala zwariować. Dlatego z dużą wyrozumiałością podchodzę do poszukiwań alternatywnych terapii przez osoby przewlekle bądź nieuleczalnie chore. Często chodzi w nich o to, by mieć nadzieję, która nadaje sens ich życiu. Rozumiem jednak, że lekarze mogą nie podzielać mojego punktu widzenia wiedząc, ilu ludzi nie dało się uratować, bo zbyt późno podjęli właściwą terapię szukając niekonwencjonalnych sposobów.

W 2015 roku w Polsce na WZWC zostały dopuszczone dwa leki prawie w 100% skuteczne i wpisane przez NFZ na listę leków refundowanych. Już w grudniu ubiegłego roku zapisałem się na badania kwalifikujące na terapię. Przeszedłem je w styczniu tego roku. Badanie USG nie wykazało wtedy istotnych zmian w wątrobie. Natomiast inne - fibroskanem - określiło stopień zwłóknienia wątroby na poziomie F3 w czterostopniowej skali. Należało zatem szybko rozpocząć terapię nowymi lekami, by nie dopuścić do marskości. Od tego momentu zaczął się wyścig z czasem, by znaleźć szpital, w którym mógłbym je dostać. Udało się to w warszawskim szpitalu klinicznym MSWiA. Już w kwietniu przyjąłem pierwsze tabletki Exviera-Viekirax z trwającej 3 miesiące terapii. Radość była niesamowita.

Planowaliśmy już z żoną, jak uczcimy dzień jej zakończenia, kiedy okaże się, że już nie mam wirusa. Z lekarką prowadzącą mnie podczas kuracji przekomarzałem się podczas badań kontrolnych, że wypiję na to konto ogromną butelkę szampana. „Może jeden kieliszek, nie więcej” – studziła mój zapał. Jest jednak takie przysłowie: „Powiedz Bogu o swoich planach, to się uśmieje”. I tak było w moim przypadku. Nie wiem, co prawda, czy Bóg się uśmiał, ale mnie do śmiechu nie było. Terapia zakończyła się w czerwcu. Przebiegała bez większych problemów, jeśli nie liczyć okazjonalnych nudności. Tryskałem optymizmem i energią tym bardziej, że codziennie mogłem cieszyć wzrok widokiem kwitnących w moim ogrodzie rododendronów, które od lat pielęgnowałem i chroniłem zimą przed mrozami. Każde ich wiosenne przebudzenie sprawiało mi ogromną frajdę.

Procedura tego leczenia przewiduje końcowe badania krwi m.in. na obecność wirusa i - czego na skierowaniu nie dostrzegłem - markeru AFP (alfa-fetoproteiny) oraz badanie USG jamy brzusznej. Sądziłem, że będzie to zwykła formalność utwierdzająca mnie w przekonaniu, że jestem całkowicie wyleczony, dlatego spokojnie czekałem. Pielęgniarka pobierająca krew powiedziała, że mam zadzwonić za dwa tygodnie, na początku lipca, czy wyniki już są do odbioru, jednak dopiero po dostarczeniu USG, które miałem wyznaczone na 12 lipca w przychodni przy Górczewskiej.

Nie wytrzymałem tak długo i zadzwoniłem przed ustalonym terminem na oddział hepatologii szpitala MSWiA. Wyniki już były, ale przez telefon nie chciano mi ich podać. „Dopiero jak pan przyniesie USG” - poinformowano mnie. Wtedy jeszcze niczego nie przeczuwałem i nie podejrzewałem. Mówiłem sobie, pewnie procedura zabrania informowania pacjentów telefonicznie. Jadąc na Górczewską byłem spokojny, tym bardziej, że - jak wspomniałem - styczniowe USG ze szpitala zakaźnego w Warszawie nie wykazywało istotnych zmian w wątrobie. Dziś sam już nie wiem, czy wówczas źle odczytano obraz USG.

Podczas badania na Górczewskiej nie zaniepokoił mnie nawet fakt, że trwało ono stosunkowo długo. Sympatyczna pani radiolog kazała mi wielokrotnie zmieniać pozycję ułożenia ciała. „A teraz proszę przewrócić się na lewy bok. Teraz na prawy” - dyrygowała mną jak dzieckiem, przesuwając oślizgłą i zimną sondę po brzuchu. Posłusznie wykonywałem jej polecenia gapiąc się w sufit. Przez otwarte okno gabinetu docierał do mnie monotonny szum ulicy i śpiew ptaków. Chyba nawet się zdrzemnąłem. Po mniej więcej pół godzinie, usłyszałem „Proszę się ubrać”. Wycierając brzuch z lepkiej mazi papierowym ręcznikiem wesoło zapytałem: „No i co, jest dobrze ?” Radiolożka gestem ręki pokazała mi, bym nic nie mówił, zajęta wypełnianiem opisu badania.

Więcej w nowym numerze naszego miesięcznika.

Ps. Leczenie Antoniego Styrczuli można wesprzeć wpłatami bezpośrednio na jego konto bankowe: Millennium Bank 98 11 60 22 02 00 00 0000 77 20 94 88.

(Antoni Styrczula)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(1)

gugugugu

2 0

Zdrowia Panie Antoni! 22:00, 08.09.2017

Odpowiedzi:0
Odpowiedz

reo
0%