Dom Dziadka
Dziadek nie potrafił mi powiedzieć, kiedy zbudowano jego dom kryty strzechą i z "pruskiego muru". Na bardzo wysokiej podmurówce. Taki trochę w stylu holenderskim, bo w okolicy od XVI wieku trwało osadnictwo holenderskich mennonitów. Z charakterystycznym, obszernym, zabudowanym gankiem.
Podmurówka, zbudowana z wielkich, znalezionych w polu kamieni, była wysoka na ponad dwa metry. Wiem to dokładnie, bo kiedy Tato przy niej stawał (a był wysoki) zostawało jeszcze sporo miejsca nad jego głową. I nie bez kozery taka była. W ten sposób osadnicy holenderscy, a potem pozostali mieszkańcy, budowali domy zabezpieczając je przed "wielką wodą" oraz zalaniem.
Płynąca bowiem obok ich osad Mątawa, mała stosunkowo rzeczka mająca raptem ok. sześćdziesięciu kilometrów długości, ale prawie pięćset kilometrów kwadratowych dorzecza, regularnie wylewała. Zwłaszcza na wiosnę, ale też po letnich lub jesiennych kilkudniowych deszczach. Nie pomagało częste bagrowanie mulistej i wolnej rzeki. Bardzo szybko zarastała sitowiem, co z kolei powodowało szybkie jej zamulanie.
Wielka woda
Było to latem, już po zbiorze ogórków, które były potem kiszone w wielkich, dębowych bekach trzymanych do zimy w Mątawie.
Zaczęło intensywnie padać w nocy i kiedy wyszedłem na ganek, na podwórzu już stały wielkie kałuże, w których taplały się świnie i kaczki. Dla nas, dzieciaków, taki deszcze oznaczał, że zostaniemy w domu, albo będziemy się bawić w stodole.
Generalnie zapowiadały się nudne dni, o ile deszcz będzie padać dłużej. I faktycznie tak się stało. Padało nieprzerwanie przez trzy dni. Nie mżawka, ale porządna, ciągła zlewa.
Babcia i dziadek oraz rodzice na przemian chodzili za dom by sprawdzać poziom Mątawy, a ten podnosił się nieustanie. Po dwóch dniach zalał ogródek, w którym rosły mieczyki, "lwie paszczki" oraz trochę warzyw. Po kolejnym dniu, woda z rzeki wylała się na podwórko. Jej poziom wzrósł o jakieś cztery metry. Czwartego dnia zalane już było całe podwórko i sad. Dom dziadków stał się wyspą na wciąż rozszerzającym się rozlewisku. Byliśmy odcięci od świata, bo wszystkie drogi też zalało. W wodzie pływały gęsi, kaczki, puste beczki na ogórki, drzewo na opał, deski przygotowane do uszczelnienia dachu stodoły. Czuliśmy się jak Noe w arce w czasie potopu.
Dziadek zaprzągł do wozu konia i pojechał sprawdzić, jaka sytuacja jest u sąsiadów. Wziął ze sobą trochę chleba, mąki, masła oraz nafty do lamp, bo od początku deszczów nie było prądu i korzystało się z lamp naftowych. Nie było też żadnego kontaktu ze światem, bo baterie do radia tranzystorowego się wyczerpały. Mieszkańcy zalanych przysiółków nad Mątawą byli skazani na siebie przez dłuższy czas.
Dla nas dzieciaków cała sytuacja przez moment była atrakcją. Bo to zawsze coś nowego taka powódź. Pływaliśmy w korycie do karmienia świń po płytkiej wodzie, bawiąc się w piratów. Nie mieliśmy świadomości zagrożenia. Dopiero kiedy dziadek nam powiedział, że wokół wszystko zalane, nawet jedyny most na szosie prowadzącej do Bzowa, zaczęła do nas docierać groza sytuacji, choć deszcz przestał padać.
Pomoc nadeszła szóstego dnia. Było to wojsko z Grudziądza. Przypłynęli w amfibiach, w których przywieźli: konserwy, mąką, świece, jakieś ciepłe koce, paszę dla zwierząt i tzw. pałatki oraz pitną wodę, w wielkiej cysternie umocowanej na jednej z amfibii.
Woda opadała stosunkowo szybko, bo pomagały temu upały, które powróciły. Po dwóch dniach od wizyty wojaków prawie jej już nie było. Za to wszędzie pełno śmierdzącego rzecznym mułem i gnojówką błota, w którym lęgły się komary. Po pladze powodzi nadeszła plaga wygłodniałych much i komarów atakujących wszystko co żywe.
Zaczęło się wielkie sprzątanie i szacowanie strat.
xd05:22, 16.09.2024
Na księżycu też już byłeś?
1 0
Z pewnością był w kasie zakładów meblowych Forte.