Jako dziecko nie tylko robiłem przekręty z kalendarzem adwentowym (czyli zjadałem więcej jak jedną czekoladkę każdego dnia), ale także chodziłem z babcią Marysią na roraty do kościoła w Wyrzysku pw. św. Marcina. No może nie każdego dnia, ale w pierwszych klasach podstawówki dosyć często.
Od domu przy Kościuszki to był jakiś kilometr do rynku, przy którym stoi kościół. Lubiłem to, a przede wszystkim magię drogi na mszę ośnieżonymi ulicami Wyrzyska, rozświetlonymi ulicznymi latarniami. Śnieg skrzypiał pod nogami i połyskiwał złotawo w ich promieniach rozlewających się po nim jak płynne złoto.
Miasto dopiero budziło się do życia.
Przy dworcu autobusowym, nieopodal mego domu, kierowcy rozgrzewali silniki ogórkowatych "Jelczy" czy pudełkowatych "Sanów".
Podpalali nasączone ropą szmaty umocowane na długim, metalowym pręcie i wkładali jej pod podwozie, tam gdzie był silnik. Nad dworcem unosiła się chmura spalin i pary z ust ludzi oczekujących na poranne autobusy. Głównie do Bydgoszczy, Piły i Łobżenicy.
Dojeżdżających do pracy lub liceów w Nakle i Łobżenicy.
Słychać było pomruk stóp przytupujących na śniegu by rozgrzać zziębnięte stopy.
Na mszę szliśmy z "roratkami", świecami przewiązanymi niebieską wstążką symbolizującą Matkę Jezusa, która w czasie adwentu "niesie Go w łonie".
W kościele panował półmrok. Oświetlona dobrze była tylko nawa główna, w której stał ołtarz i gdzie ksiądz odprawiał Eucharystię.
Było też, jak dla dzieciaka, bardzo zimno, a tu babcia kazała mi przy wejściu zdjąć futrzaną czapkę.
Mówiła mi przy tym, że "mężczyźni muszą zdejmować nakrycie głowy, a kobiety, nie". Na to ja jej odpowiadałem, że "przez czas mszy chcę być kobietą". Nie dawała się jednak ubłagać i musiałem, prawie przez godzinę, pozostawać z gołą głową.
Na początku każdego tygodnia adwentu, przy ołtarzu zapalano kolejną świecę. Cztery na każdy tydzień. O imionach: Nadzieja, Pokój, Radość, Miłość.
Kiedy już podrosłem i mogłem przyjmować Komunię świętą, najgorszym dla mnie doświadczeniem było to, że musiałem iść na mszę na głodniaka.
Jeszcze wówczas przepis stanowił, że by ją przyjąć, przez trzy godziny przedtem trzeba było być na czczo. A ja rano, i to mi do dziś zostało, jak nie zjem śniadania, to jestem zły i ponury jak listopadowa ulewa.
Po przyjściu do domu z kościoła babcia starała mi się zrekompensować to traumatyczne przeżycie pysznym śniadaniem. Często była "Kaba" (niemieckie kakao instant dla dzieci) z mlekiem, świeże bułeczki i moja ulubiona jajecznica na wędzonym boczku.
To nie są tylko wspomnienia, ale przede wszystkim, literacki opis minionego świata, którego czuję się kronikarzem.
o wybitnych brakorob19:02, 02.12.2024
4 0
👎Nie pisze się spuście a spuśćcie. 19:02, 02.12.2024