Zamknij

Ahvehane, czyli kawa po turecku. Mini esej o bliskowschodnich kawiarniach

Antoni Styrczula Antoni Styrczula 17:12, 28.12.2025 Aktualizacja: 17:13, 28.12.2025
Skomentuj Niewielkie kahvehane w legendarnym Harran skąd, podobno, wyszedł Abraham; blisko granicy z Syrią Niewielkie kahvehane w legendarnym Harran skąd, podobno, wyszedł Abraham; blisko granicy z Syrią

Bliskowschodnie kawiarnie, w tym tureckie, to nie tylko miejsca gdzie pije się kawę czy herbatę, ale swego rodzaju kluby, instytucje kulturalne. Najczęściej wyłącznie dla mężczyzn.

Nie mam na myśli tych w miejscach odwiedzanych przez turystów, ale gdzieś na głuchej, anatolijskiej prowincji.

Ta w Diyarbakir, blisko syryjskiej granicy, już w historycznej Mezopotamii, była kwintesencją bliskowschodniego stylu życia mężczyzn.

Znajdowała się blisko naszego hotelu, w wąskiej uliczce.

Była niewielka, dlatego właściciel wyniósł na chodnik kilka niskich krzesełek i stolików.

Przy moim wzroście i posturze czułem się siedząc na nich jak olbrzym w krainie krasnoludków.

Na jednej ze ścian, na wprost drzwi, ryczał na pełen regulator telewizor.

Jednak nikt z gości nie zwracał na niego uwagi, bo w najlepsze rżnęli w tryktraka, przekrzykując się przy tym bardzo głośno.

W rogu, na spłowiałym dywaniku, spał starszy mężczyzna.

Jego widok nikogo nie dziwił, bo jak wyjaśnił mi młody Kurd - po angielsku, który spędził trochę czasu w Niemczech na "saksach" - w takich miejscach można spać, wziąć kąpiel, przechować rzeczy osobiste, prowadzić rozmowy handlowe albo plotkować paląc wonne nargile.

Każda kawiarnia ma swoich stałych bywalców. Na ogół z pobliskich domów.

Wszyscy oni znają się nawzajem i tworzą zamknięte, małe społeczności,.

Nieznajomy tubylec jest dla nich w takim samym stopniu intruzem, jak turysta. Obcokrajowiec.

Mój kurdyjski cicerone dodał, że trudno namówić Turka, by wszedł do takiej, gdzie nikogo nie zna.

Mnie potraktowano jak wyjątkową atrakcję dlatego nikt na mnie nie łypał spode łba.

Zamówiłem kawę "po turecku" .

Przygotowaną w miedzianym tygielku zwanym dżezwa.

Z pianką oczywiście.

Do niej, na małym spodeczku, właściciel podał kilkanaście kolorowych kosteczek lokkum. tureckich słodyczy z soku owocowego.

Słodkich jak ulep.

Jednak do gorzkiej, mocnej kawy smakowały wyśmienicie.

Delektowałem się nią długo patrząc na innych gości i przechodniów spieszących do swoich spraw.

Sprzedawcę owoców, który popychając dwukołowy wózek załadowany granatami, spieszył zapewne na swoje stałe miejsce sprzedaży.

Umorusane dzieciaki z latawcami w rękach. Biegnące może nad Tygrys by je wypuścić w niebo.

Młodą elegantkę z nieodłącznym smartfonem w dłoni, idącą być może na spotkanie z przyjaciółkami do bardziej kosmopolitycznych kawiarni, które znajdowały się w kilku hotelach przy głównej ulicy miasta.

Od moich tureckich gospodarzy, przesiadujących godzinami w kahvehane, różniło mnie to, że ja traktowałem swój pobyt tam jako odpoczynek od zgiełku dnia i uciążliwych wędrówek od miasta do miasta. Od Anatolii aż pod syryjską granicę, której jednak nie mogliśmy przekroczyć ze względu na działania wojenne.

A szkoda.

Oni, przeciwnie, przyszli tam, by jak najaktywniej uczestniczyć w życiu lokalnej społeczności, znajomych, przyjaciół, sąsiadów.

To tu mogą spokojnie porozmawiać, zapalić nargile, poradzić w życiowych sprawach, ponarzekać czy podzielić się dobrymi nowinami.

Tam czas płynie inaczej jak w Europie.

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
Nie przegap żadnego newsa, zaobserwuj nas na
GOOGLE NEWS
facebookFacebook
twitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarze (0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

OSTATNIE KOMENTARZE

0%